poniedziałek, 31 grudnia 2018

Nicholas Crane, Clear Waters Rising, A Mountain Walk Across the Europe

Dzisiaj coś nietypowego, mianowicie, o książce Nicholasa Crane'a - Clear Waters
Rising. Jest to książka dotycząca trekkingu, ale dotykająca też znacznie głębszych spraw. Chociażby wytrwałości, trwania przy postanowieniach, mimo przeciwności, radzeniu sobie z tęsknotą za rodziną. Wszystko w obliczu gór, bo o nich właśnie książka Crane'a traktuje. O tej, jak ją określił "ostatniej dziczy Europy".
Każdy, kto chodził dalej, niż do Morskiego Oka, doskonale wie, że góry potrafią być groźne i nie wybaczają błędów. Samotność w ich obliczu, potrafi przerażać. Chociaż, ofiarowuje też bardzo wiele. Niektórzy tego nie zrozumieją.
Zapewne nie zrozumie każdy, kto nie szedł przez cały dzień grzbietem, widząc, jak chmury przewalają się pod stopami. Nie zobaczy jak dobrze smakuje prosty posiłek w namiocie, po całodziennym wysiłku i nie wstanie rano, by zobaczyć, jak słońce rozprasza poranną mgłę.
Tego właśnie tyczy się książka Nicholasa Crane'a - zarówno zachwytu i nie mających sobie równych wrażeń, jak i całej obecnej w górach grozy. Dodatkowo, wzmocnionej długodystansową wędrówką.
Jaką dokładnie, to zaraz wyjaśnimy sobie szczegółowo. Najpierw jednak, warto wspomnieć, kim jest Nicholas Crane. Ten Brytyjczyk, nie jest w końcu specjalnie znany w naszym grajdołku nad Wisłą. Zatem, krótko o autorze.
Nicholas Crane, jest Anglikiem z krwi i kości, urodzonym w Hastings. Już podczas wypraw w dzieciństwie z rodzicem, nabrał wielkiego upodobania do aktywności na świeżym powietrzu.
Pan Crane, w przeciwieństwie do niektórych jednak, nie poprzestał na takich amatorskich zainteresowaniach. Jako przedmiot studiów, wybrał geografię. Potem, zapewne stwierdził, że najlepsi geografowie muszą sprawdzić wiedzę pozyskaną z podręczników w terenie, dlatego wyruszył w świat. Zresztą, żeby to raz.
Nosiło go po świecie nieraz, bywał między innymi w obu Amerykach, Azji, Australii i Nowej Zelandii. Czyli chyba wszędzie, nie licząc Antarktydy.
Wsród bardziej znaczących osiągnięć pana Crane'a, należy wymienić osiągnięcie Biegunu Niedostępności na pustyni Gobi w roku 1986. Gdzie, warto wspomnieć, dotarł z bratem, z Bangladeszu i na rowerze.
Natomiast, w roku 1988, chyba nie miał dość wrażeń, bo podróżował konno po górach Hindukusz w Afganistanie. Zajmował się tam między innymi raportowaniem o stanie zniszczeń uczynionym przez Sowietów.
Pan Crane ma jeszcze kilka wartych wzmianki osiągnięć, ale może sobie daruję, chociaż odsyłam do tej strony o nim. Warto jednak wspomnieć, że jest członkiem Royal Geographical Society - tej elitarnej instytucji chyba przedstawiać nie trzeba.
Dzisiaj, chciałbym szerzej napisać o jego osiągnięciu, za które od tej szacownej instytucji otrzymał Medal Mungo Parka w roku 1993.
Mianowicie, jeszcze przed upadkiem Żelaznej Kurtyny pan Nicholas, zauważył, że góry Europy układają się w pewien specyficzny sposób. Mianowicie, zdawały się być czymś w rodzaju kręgosłupa kontynentu, wielkim działem wodnym, jak nazywają taki łańcuchy górskie Amerykanie. Zresztą, nie tylko. Być może, najlepiej będzie, jeśli zacytuje w tym momencie autora:
But Europe's continental divide was more than a geographical watershed separating northern, cooler temperature Europe from  southern warmer Mediterranean Europe. It had other, more extraordinary qualities(...). The line was mirror plane which reflected north and south, west and east, Christian and Muslim. This was continent magic axis, Europe's Golden Mean. (...)
This line ties together Europe's mountain cultures. And its wildlife. Bears. Wolves. It defines Europe's last wilderness.
Po tym fragmencie chyba możecie się domyśleć, na jaki pomysł wpadł pan Crane. I co ważniejsze, zrealizował. Przez większość czasu, samotnie.
Moja wersja trasy Crane'a. Autor co prawda zamieścił mapki, ale są mało szczegółowe, toteż zrobiłem swoją wersję.
Jeśli ktoś chce się przyjrzeć, dostępna tutaj
Zaczął na przylądku Finisterre - "krańcu Ziemi" w Hiszpanii. Stamtąd, idąc pod prąd masy pielgrzymów prących do Santiago de Compostela, w większości zresztą podążając Camino, przeszedł przez całe Góry Kantabryjskie, docierając aż do Pampeluny u podnóża Pirenejów. Po drodze wspiął się na Pico de Europa - najwyższy szczyt Gór Kantabryjskich.
Z Pampeluny, podążał, z tego, co się orientuje, głównie szlakiem HRP. Jest to tak zwana wysokogórska droga Pirenejów. Trzyma się przede wszystkim głównej grani i prowadzi od Oceanu Atlantyckego, do Morza Śródziemnego. Nicholas Crane dotarł tak aż do Pic de Canigou, najważniejszej góry w Katalonii. Warto wspomnieć, że w okolicach Pic Carlit, złapały go pierwsze przymrozki (a zaczynał wiosną).
Stamtąd skręcił do Cevennes - pasma górskiego, będącego swoistym mostem, między Pirenejami i Alpami. Minął między innymi, Carcasonne.
W końcu dotarł do Valence we Francji, skąd zaczął już wspinać się na stoki
Nicholas Crane w Alpach.
Przechadzka to nie była
alpejskie. Jak można się spodziewać, w Alpach zastała go zima.
Idąc przede wszystkim na rakietach, przebył całe Alpy, mijając między innymi Chamonix i wspinając się na Mont Blanc, poza tym zresztą kilka innych szczytów.
Wreszcie, zmordowany, po trzystu dniach od wyruszenia z przylądka Finisterre, dotarł do Wiednia.
Tutaj nastąpiło największe znużenie, Brytyjczyk bardzo chciał wrócić do żony (z którą się tutaj zresztą spotkał).
W końcu jednak, przezwyciężył zmęczenie i ruszył w dalszą drogę. Warto przypomnieć, że był to rok 1992. Tymczasem, autor właśnie wkroczył prosto za dawną Żelazną Kurtynę. Nie miał za wiele map, w Wiedniu znalazł przede wszystkim przedwojenne.
Zresztą, Polak, Łukasz Supergan, gdy przechodził Łuk Karpat w 2004, również musiał się nimi ratować. Zwłaszcza na Ukrainie i w Rumunii.
Crane również Łuk Karpat przeszedł. Z Wiednia szybkim marszem podążył do Bratysławy, gdzie zaczynają się te długie na ponad dwa tysiące kilometrów góry.
Po przejściu przez góry Słowacji, trafił do Polski, gdzie dokonał przejścia całych Tatr, które zresztą zrobiły na nim niemałe wrażenie. Oczywiście, zaliczył Rysy i pomaszerował w Pieniny, następnie w Beskid Sądecki i Niski, aż do Przełęczy Dukielskiej.
Tam ponownie wkroczył na Słowację (z takim wyborem trasy miał coś wspólnego fakt, że nie ma przejścia granicznego pieszego, między Polską, a Ukrainą).
Po tym krótkim powrocie, znalazł się w pięknych Karpatach Ukraińskich. Był między innymi na Howerli, najwyższym szczycie naszych wschodnich sąsiadów.
Brytyjczyk ponownie nieco zboczył z drogi, aby przejść przez granicę do rumuńskiego Siretu, a stamtąd wkroczył w chyba najdzikszy odcinek Karpat.
Był między innymi na Moldoveanu, najwyższym szczycie całych Karpat w ogóle.
Karpaty to zresztą góry bardzo ciekawe, o samym przejściu tych gór, można całkiem dobrą książkę napisać. W tym temacie, polecam Pustkę wielkich cisz, Łukasza Supergana. Który zresztą, właśnie wyczynem Nicholasa Crane'a się inspirował.
Pan Crane, w końcu po wystartowaniu znad brzegu Dunaju w Bratysławie, dotarł na brzeg tej samej rzeki w Żelaznych Wrotach. Tutaj kolejny etap się zakończył i Brytyjczyk wkroczył w góry Bałkanów.
Minął między innymi, bardzo urokliwe pasmo Pirin i najwyższy szczyt Bułgarii - Musałę. Gościł też w sławnym Monastyrze Rilskim.
Góry jednak, stawały się coraz niższe i w końcu zaszedł tak daleko, że dalej już nie mógł - nad brzeg Dardaneli. Stamtąd, nie było już daleko nad zatokę Złoty Róg i Istambułu, gdzie czekała już na niego żona Annabel. Nareszcie mógł odpocząć po 506 dniach w podróży.

O ile wiem, nikt dotąd nie powtórzył tej trasy Brytyjczyka. Nawet zresztą, gdyby tak się stało i tak osiągnięcie pana Crane'a będzie doceniane.

Książka pisana jest bardzo plastycznym językiem. Można doskonale wczuć się, jak autor przeżywał swoje wahania, smażył się w upale, osłaniał od deszczu, czy marzł od przymrozków. Albo cieszył się zwykłym makaronem z rybą z puszki.
Bardzo zabawne są też opisy rozmów z napotkanymi ludźmi. Od pielgrzymów na szlaku świętego Jakuba, którzy się dziwili, że Brytyjczyk idzie w "złą stronę", po ukraińskich, czy polskich pasterzy, którzy oczywiście nie mówili po angielsku ani w ząb, a z którymi Anglik próbował się porozumieć.
Warto też wspomnieć, że autor, wyruszając w drogę, był żonaty zaledwie od roku.
Podziwiałem i bardzo doceniałem taką partnerkę. Pani Huxley doskonale rozumiała, dlaczego mąż chce iść sam na taką wyprawę (chociażby dlatego, że sama, wychodząc za mąż, była już wziętą podróżniczką i miała za sobą wiele samotnych podróży). W wielu miejscach, małżonkowie spotykali się i szli fragmenty razem. Między innymi dzięki wsparciu żony, Anglik zdołał tę drogę ukończyć.

Jedyne, co mi nie do końca pasowało, to opisy. Czy raczej, zwracanie uwagi na rzeczy, na które ja bym zwracał znacznie mniejszą. Jak pola bitew, pomniki wojenne. Nie wspominając o tym, że Crane znacznie częściej schodził do miast, niż ja, zwłaszcza w Alpach (chociaż tam, miała coś z tym wspólnego również zima). Ja bym raczej zwracał większą uwagę na przyrodę - aczkolwiek w Clear Waters Rising, jest ona widoczna. Raczej kwestia rozłożenia akcentów. Jednak, jest to tylko moja preferencja i nie każdemu coś takiego musiałoby przeszkadzać.
Poszczególne części też są nierówne. Mi najmniej odpowiadała ta hiszpańska. Najbardziej podobała mi się chyba pirenejska - ponieważ sam przeszedłem część tych gór, od l'Hospitalet pres l' Andorre do Banyuls-sur-Mer. Bardzo miło było rozpoznawać znane sobie miejsca z tej relacji. I widzieć, jak mało się te góry zmieniły w ciągu ponad dwudziestu lat.
Widok na Pic Carlit w Pirenejach. Sądzę, że Nicholas Crane widział to samo.

Kolejną kwestią, na jaką muszę uczulić, to nie przywiązywać wagi do opisu sprzętu autora. Oczywiście, jeśli posłużymy się takim ekwipunkiem, jak on, nic nam się nie stanie.
 Nie muszę chyba jednak nikogo przekonywać, że od tego czasu, odzież outdoorowa uległa znacznej poprawie. Nicholas Crane szedł przede wszystkim w bawełnianej koszuli. Dzisiaj zapewne użyłby syntetycznej koszulki na upał, a z wełny merino na chłodne dni. Także, patrzę na jego sprzęt z pewną nostalgią, ale współczesny jednak w wielu aspektach, lepiej się spisuje.

Także, poza tymi drobnymi rysami, książka prezentuje się naprawdę dobrze. Niestety, nie została wydana w Polsce, jak żadna inna książka pana Crane'a. Także, pozostaje mi ją polecić w oryginale i życzyć każdemu owocnych szlaków ;).
Ocena: 10/10.



2 komentarze:

  1. O ja to mnie zastrzeliłeś!!! Super postać ten Crane. Prawdziwy twardziel. Tyle przeszedł.Szacun i ukłony do samej ziemii. Bardzo mnie fascynują tacy ludzie. Teraz czytam biografię Wandy Rutkiewicz. Cudowna persona!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety Nicholas Crane nie jest u nas szeroko znany, także miło mi, jak ktoś się o nim coś dowiedział ;). Jak coś, to jeszcze kręcił programy z BBC, też są niezłe :P.

      Usuń