wtorek, 1 stycznia 2019

Tullis C. Onstott, Podziemne życie. W poszukiwaniu ukrytej biosfery Ziemi, Marsa i innych planet.

Ciężko mi się było zabrać za tego posta. Jednak, wiem też, że powinienem opublikować go możliwie szybko, ponieważ jeszcze gorzej szłoby powolne wykańczanie tej notki.  Dlatego, dzisiaj, z nowym rokiem bardzo świeże impresje z lektury książki profesora Tullisa Onstotta z Uniwersytetu Princeton, pod tytułem Podziemne życie. W poszukiwaniu ukrytej biosfery Ziemi, Marsa i innych planet.
Dlaczego tak źle się o tym pisze? Ponieważ, zwyczajnie źle się czytało. Naprawdę, tematyka jest niezwykle ciekawa, a gdyby poziom jej zaprezentowania spadł z tego jaki osiągnąć mógłby, na ten który mamy tam przedstawiony naprawdę, nastąpiłaby niechybna śmierć.
Tym niemniej, zacznijmy może od początku. Na przykład, od przedstawienia o czym w zasadzie książka jest oraz rzecz jasna, sylwetki autora.
Otóż, pan Tullis Cullen Onstott, jak wspomniałem, pracuje na renomowanym amerykańskim uniwersytecie, co już powinno dość dobrze świadczyć o jego kwalifikacjach. Rzeczywiście, osiągnięć ma niemało, wystarczy poczytać materiały, które umieścił na swojej stronie. Jest między innymi odkrywcą nicienia Halicephalobus mephisto, żyjącego w RPA, na głębokościach co najmniej 3,9 km.
Także, mamy do czynienia z naprawdę dobrym specjalistą. Dobrze, zatem teraz o samej książce.
Opowiada ona w zasadzie, o akademickiej drodze pana Onstotta. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że z wykształcenia wcale nie jest mikrobiologiem. Jest geologiem, który nieco przez przypadek, bardzo się zainteresował bakteriami żyjącymi w ekstremalnych warunkach. Po czym został ich wybitnym badaczem.

Jeśli ktoś to czyta, pewnie się zastanawia teraz, o co u licha mi chodzi. Dobry specjalista, a ja się jeszcze czepiam? Przecież ma kompetencje w temacie, za który się zabiera. Więcej, sam przebył drogę od laika do eksperta stosunkowo późno jak na naukowca. Tym bardziej powinien łatwiej wszystko nam wytłumaczyć. Brzmi logicznie, prawda? Ano, dla mnie też brzmiało. Później jednak zacząłem czytać.

Po pierwsze, zastanówmy się, co powinna zawierać książka popularnonaukowa. Otóż według mnie, to samo, co naukowa. Czyli wiedzę, mniej lub bardziej ugruntowaną, w zależności, czy chcemy mieć podręcznik, czy raczej inny rodzaj książki naukowej.
W książce popularnonaukowej, też powinniśmy znaleźć wiedzę, popartą badaniami naukowymi, w jakimś interesującym nas temacie. Czasem można porównać ją do podręcznika -  przykładem jest książka Jerry'ego Coyne'a, Ewolucja jest faktem. Czasem mamy z kolei prezentację najnowszych badań z jakiejś dziedziny. W gruncie rzeczy, nie takie ważne. W każdym razie, jest to z grubsza taka sama treść jak w publikacjach naukowych z tej dziedziny, tylko przekazana tak, by mógł ją przyjąć także ktoś, będący w tej akurat dziedzinie nauki laikiem.
Oczywiście, to nie tak, że anegdoty z życia naukowców, czy inne dygresje, niekoniecznie na temat są kompletnie niewskazane w takich publikacjach. Mogą być bardzo przydatne. Nie dość, że ubarwiają czasem wywód, to jeszcze potrafią bardzo dobrze ilustrować, że bycie naukowcem wcale łatwe nie jest. Widać ile wysiłku nieraz trzeba włożyć w pozyskanie prezentowanych informacji i że nie biorą się one z kapelusza.
Nadal jednak, wiedza stanowi najważniejszy element. Nie anegdoty, czy wspominki historyczne.

Tymczasem, w książce profesora Onstotta, mamy kompletne zaburzenie równowagi. Tam większość miejsca zajmują anegdoty. Serio, to nie jest żart, całe kilka stron może być poświęcone na opisanie tego jak to kwaterował gdzieś z grupą mikrobiologów i geologów, przygotowując odwiert głębinowy. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę wam jeden fragment:
Następnego dnia Tommy, Tim, Rick i Todd wyruszyli na miejsce wiercenia. Stanową drogą numer 218 pojechali około 30 km na wschód od Fredricksburga. Następnie przed Dahlgren skręcili na południe i podążali lokalną drogą przecinającą nadbrzeżną równinę zalewową. Kiedy pokonywali most, z prawej strony w odległości kilku kilometrów zobaczyli wierzchołek wieży wiertniczej Murco 54, wystający ponad drzewami. Po minięciu jeszcze kilku domów i gospodarstw rolnych rozrzuconych wzdłuż drogi zobaczyli wielki, biały napis "Texaco Inc. Zakaz wstępu". Wjechali na pole o powierzchni około hektara całkowicie pokryte dwuipółmetrowymi dębowymi deskami ułożonymi dwoma lub trzema warstwami. (str 59)
Niesamowicie ciekawe i wnoszące wiele do zagadnienia, prawda? A takich fragmentów jest multum. Nieraz ze trzy strony pod rząd zajmuje coś w tym stylu! Gdyby wyciąć wszystkie tego rodzaju fragmenty, książka odchudziłaby się o chyba o jedną czwartą.
Przy okazji, w tym fragmencie wychodzi kolejny mankament tej książki. Mianowicie, zarzucenie technikaliami. Oczywiście, warto przedstawiać warsztat pracy badacza. Jednak, aż w takim stopniu? Dodatkowo nieraz przy  braku rzetelnego zaprezentowania tej jakiegoś zagadnienia. Naprawdę, panie Onstott, co do wiedzy o mikrobach żyjących w warunkach ekstremalnych, wnosi schemat wierteł i urządzeń do pobierania próbek z głębokości? Nie, nie przeginam mamy tam nawet ilustrację, która właśnie takie urządzenia przedstawia. Może przybliżę, dlaczego uważam takie działanie za bezsensowne.
Przykład z działki, w której mam niejakie pojęcie. Otóż, nie każdemu jest wiadome, że większość współczesnej fizyki, nie jest w stanie obejść się bez programowania. Niestety, takie mamy realia - wiele równań nie da się rozwiązać w sposób analityczny (a nawet jeśli, to tylko w kilku szczególnych przypadkach). Przykładem jest równanie Tolmana-Oppenheimera-Volkoffa, opisujące gwiazdę neutronową. Można z niego wyznaczyć na przykład limit masy takiego obiektu - maksymalną masę po której gwiazda zapadnie się pod własnym ciężarem. Pierwsi zrobili to ci trzej wymienieni panowie w roku 1939. Ich model ma jednak wiele uproszczeń i chyba jest jedynym przypadkiem (nie dam sobie uciąć głowy), gdy wspomniane równanie da się rozwiązać bez pomocy komputerów. Modeli wnętrza gwiazdy, na których podstawie da się rozwiązać to równanie, jest naprawdę wiele.
Zatem, wyobrażam sobie, co by się stało gdyby ktoś, zamiast mówić o fizycznych założeniach swojego modelu, czy rezultatach, zaczął mówić o programie w którym dokonał obliczeń, czy wręcz opisywać poszczególne linijki kodu. Nawet na sali pełnej fizyków, zapadłaby senna atmosfera. Już nie mówiąc o kimś, kto z fizyką nie ma wiele wspólnego.
Inny przykład. Wyobrażacie sobie historyka, który w swojej książce o historii zakonu templariuszy, rozwodzi się nad swoimi podróżami po archiwach? Opisuje ze szczegółami trudności jakie napotkał przy uzyskaniu pozwoleń? Chcielibyście coś takiego czytać? Ja tak niekoniecznie.
Właśnie, tutaj kolejna humoreska. Raz mamy te opowiadania o geologach, pijących kawę i czekających na próbki z podziemi, czy narzekania autora, jak to brudny był po wyjściu z głębokiej kopalni w RPA, a potem... Coś co brzmi jak wypis z podręcznika geologii. Ja mam o niej jakieś pojęcie, chociaż ekspertem rzecz jasna nie jestem. A i  tak nie zawsze było tak zupełnie łatwo. Może pokażę, o co mi chodzi:
Nasz cel znajdował się głęboko - był to porowaty piaskowiec pochodzenia fluwialnego znajdujący się 800 metrów pod naszymi stopami w ogniwie Molina, należącym do formacji Wasatch.
Niektórzy nie wiedzą nawet, co oznacza "pochodzenie fluwialne". Ja z kolei nie miałem pojęcia, czym jest na przykład formacja Wasatch. Oczywiście, nie należy traktować czytelników jak idiotów i kompletnie unikać takiego słownictwa, ale prosiłoby się jednak jakieś wyjaśnienie w takim miejscu.
Właśnie, odnośnie wyjaśnień, kolejna humoreska to przypisy. Jeśli ktoś czytał moje poprzednie wpisy na temat książek popularnonaukowych, wie że jak najbardziej, że przypisy uważam, za bardzo ważne. Tutaj jednak, niejednokrotnie w samych przypisach, jest więcej treści, niż w samym tekście.
Gorzej, czasem tam są bardziej aktualne informacje, niż w samym tekście! Przykładowo, bodajże w rozdziale czwartym, pan Onstott rozpisuje się na temat meteorytu ALH4001. Dla niezorientowanych: ten znaleziony w pierwszej połowie lat 90-tych na Antarktydzie meteoryt, zawiera twory, które wyglądają jak skamieniałości mikroorganizmów. W owym czasie, wielu było podekscytowanych tym znaleziskiem, bo meteoryt pochodzi z Marsa, także mógłby być dowodem na istnienie życia pozaziemskiego.
Niestety, obecnie uważa się raczej, że te twory powstały w sposób nieorganiczny. Książka  natomiast opisuje drogę autora przez badania ekstremofili, czyli właśnie od tamtych czasów i prezentuje nieraz stan wiedzy z tamtych czasów. W tym fragmencie jest opisywany entuzjazm po odkryciu tych "skamielin" w meteorycie. A doprecyzowanie, jak całe zagadnienie wygląda ze współczesnego punktu widzenia jest w przypisie. Nie muszę chyba mówić, że takie działanie powoduje niepotrzebny zamęt. Aż takich lapsusów na szczęście wiele nie ma, ale nie powinno być w ogóle.

Najgorsze są zdecydowanie pierwsze trzy rozdziały, opisujące badania w prowadzone w Ameryce, głównie przy pomocy firm przeprowadzających odwierty. Tam właśnie najwięcej jest jakichś opowieści, zamiast przekazu wiedzy.
W późniejszych, gdzie z kolei autor opisuje swoje badania w kopalniach RPA oraz Arktyce, mamy znacznie lepiej. Niestety, nadal jest zdecydowanie za dużo anegdot i opowieści z życia uczonych, ale jednak, ciekawych informacji jest znacznie więcej i dowiedziałem się całkiem sporo.
Zwłaszcza, że pan Onstott snuje też rozważania na temat życia na Marsie.

Ogólnie mam wrażenie, że autorowi nieraz brakło ogólnej wiedzy mikrobiologicznej, mimo pewnego pojęcia w tym wąskim zakresie. Przydałby się współautor,  mikrobiolog z wykształcenia, który by posłużył za konsultanta i najlepiej jeszcze ogarnął tę książkę, by miała więcej, że tak powiem, treści właściwej. Wówczas mogłoby być naprawdę przyzwoicie, bo widać, że jednak pan Onstott się starał.

Albo dać nieco inny tytuł. Może jakaś Moja droga w odkrywaniu podziemnego życia? Wtedy byłoby wiadomo, że to autobiografia naukowca, a taką oceniłbym zupełnie inaczej. Tak, czuję się zwyczajnie oszukany.

Mam problem z tym jak tę książkę ocenić. Z jednej strony, porusza naprawdę wiele bardzo ciekawych zagadnień. Mało w ogóle jest książek, które zajmują się takimi rzeczami, a po polsku to już w ogóle. Dowiedziałem się całkiem sporo na temat organizmów ekstremofilnych.
Szczególnie warte uwagi są rozdziały o RPA i Arktyce. Autor na przykład całkiem zgrabnie wyjaśnia jak proces rozpadów promieniotwórczych, może być źródłem energii dla mikrobów. Jest to tak zwana radioliza, o której wcześniej miałem pojęcie znikome. Nie mówiąc już o tym południowoafrykańskim nicieniu, o którym wspominałem na wstępie. Naprawdę nieco zmieniłem perspektywę na temat możliwego przetrwania życia na Marsie po tej lekturze.

Jednak, te zalety nie są w stanie przykryć mankamentów, które są naprawdę poważne. Dlatego, nie mogę z czystym sumieniem polecić tej książki. Z drugiej strony, całkiem odradzać też mi się zdaje bez sensu. Zatem:
5/10.
Ani nie polecam ani nie odradzam. Możecie czytać, jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś interesującego na temat organizmów ekstremofilnych, ale może nie być łatwo.




2 komentarze:

  1. IMO książka popularnonaukowa jednak nieco się od podręcznika różni. Po pierwsze, jednak od KPN wymagam większej literackości niż od podręcznika. W tym ostatnim wystarczy jasne wyłożenie treści z przejrzystymi przykładami, dla tej pierwszej to jednak za mało. Powinna być napisana wciągająco i tak, żeby żywo zainteresować czytelnika oraz żeby czytanie sprawiało przyjemność (fajnie, jeśli podręcznik też ma te cechy, ale zasadniczo wystarczy, żeby nie usypiał). No i jest jeszcze kwestia progu wejścia, który IMO w książkach popularnonaukowych powinien być domyślnie niższy niż w podręcznikach.

    No okeeej... chwalony przeze mnie Brusatte też lubił sobie uciec w dygresje i na kilka stron opisywać, jak to się z tym czy innym znanym nazwiskiem włóczył po wykopalisku i coś tam znajdował, ale u niego się to przynajmniej przyjemnie czytało... Zacytowany przez Ciebie fragment to nie tyle zarzucanie technikaliami (bo hej, jakie znaczenie dla warsztatu badacza ma dokładny opis dojazdu na stanowisko?), co niemy krzyk o redaktorskie nożyce. :/

    chyba sobie odpuszczę.

    PS. Ocena 5/5? Coś wysoko ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że książka popularnonaukowa powinna mieć niższy próg wejścia i jednak być bardziej literacka. Tym niemniej, przede wszystkim ma przekazywać wiedzę w interesującej nas dziedzinie. Wiedzę nie opowieści o nie wiadomo czym.

      Dygresje nie są jednoznacznie złe, co chyba zresztą napisałem. Brusatte'a jeszcze nie czytałem, ale wierzę na słowo. To bardziej kwestia proporcji. Tego nie cytowałem, ale opisy warunków panujących w kopalniach RPA, są nawet całkiem ciekawe. Ale to kwestia proporcji, jak jest tego nieraz więcej niż treści , to chyba coś nie tak.
      Już pomijając ten fragment, który zacytowałem, bo to nie wnosi absolutnie nic.

      Jak uważasz, namawiał nie będę, bo sposób przekazu kuleje mocno.

      Dzięki zaraz naprawię ;)

      Usuń