Nareszcie, jeszcze w kwietniu, udało mi się dostać dzieło, wspominanego już tutaj Josepha Pearce'a - Tolkien. Człowiek i mit.
Wcześniej już poniekąd znałem tę książkę, ponieważ fragmenty są dostępne w Internecie, czy w innych opracowaniach. Korzystano z niej nader często, bo rzeczywiście, dla mniej lub bardziej zaawansowanych tolkienistów, jest to pozycja poniekąd obowiązkowa. W końcu przeczytałem ją w całości i mogę stwierdzić, na ile słusznie.
Cóż, muszę powiedzieć, że jak najbardziej. Czyta się dobrze, dla fanów Tolkiena, to prawdziwa gratka. Nie tylko pozwala lepiej zrozumieć same stworzone przez niego Legendarium, ale i poznać osobę samego Tolkiena.
Niestety, nie jest to pozycja pozbawiona wad.
Później rozwinę, o co dokładnie mi chodzi, ale na razie może bardziej skupię się na pozytywach. Tych jednak, na szczęście, jest zdecydowanie więcej.
Przypomnę parę słów o autorze. Joseph Pearce, jest brytyjskim pisarzem i krytykiem literackim. Znawcą literatury brytyjskiej, przede wszystkim Tolkiena i Chestertona. Pisał też niemało o Shakespearze. Współpracował z Owenem Barfieldem, ostatnim Inklingiem. Zatem, można przypuszczać, że ma solidne podstawy, by o tym gronie pisarzy pisać.
Książka zaczyna się wspomnieniem słynnego plebiscytu Waterstone'a z 1997 roku, w którym to głosowaniu, Władca Pierścieni, został głosami czytelników wybrany na pierwsze miejsce wśród stu najlepszych książek XX wieku.
Oczywiście, ten wynik Tolkiena (potwierdzony zresztą w późniejszych głosowaniach) stał się zarzewiem bólu sempiterny wśród nader wielu krytyków. Pearce na wstępie (w późniejszym rozdziale zresztą też) funduje nam biadolenie tych ludzi. Oczywiście, nieraz połączone z wyszydzaniem plebsu, który takiego Tolkiena chce czytać, zdanie wszelakiej maści krytyków mając w nosie.
Taki początek książki, staje się bazą do udzielenia odpowiedzi na te zarzuty. Mamy zarówno objaśnienia co do samego Legendarium Tolkiena i podstaw, jakie legły u jego stworzenia, jak i poglądów samego twórcy.
Zwłaszcza w pierwszym rozdziale, pan Pearce skupia się na owym zestawieniu Tolkiena i świata współczesnego, który go nader często nie rozumie. Dostało się przy tym nawet Humphreyowi Carpenterowi, biografowi pisarza. Później zresztą również oberwał. Przy tym, należy zaznaczyć, że autor docenia książki Carpentera, zwracając po prostu uwagę na pewne nadinterpretacje.
Przykładowo, Carpenter znacznie przecenił wagę śmierci matki w życiu Tolkiena. Jak to podsumował Pearce:
W ten sposób wiara Tolkiena, jego filozofia, osobowość i spojrzenie na życie, zostały zredukowane do osobliwej formy kompleksu Edypa. (s.34).
Ten zarzut w ogóle jest aktualny jeśli chodzi o krytyków, czasem nawet życzliwych, którzy stawiają jakąś tezę, a potem dopasowują fakty pod nią. I autor bardzo słusznie tego rodzaju absurdy wytyka.
Szczególnie ostro i trafnie rozprawił się z niektórymi z nich w jednym z rozdziałów końcowych. Absurdalne pomówienia Tolkiena o relację homoseksualną z Lewisem. Przypuszczenie, że Tolkien spowiadał się z seksu z żoną, oskarżenia o faszyzm (!). Momentami, aż się zastanawiałem, czy jest w ogóle sens odnosić się do takich bzdur, ale w sumie, może czasem warto.
Książka to swoiste pomieszanie z poplątaniem, bo autor zajmuje się przede wszystkim samą twórczością, poglądami i inspiracjami Tolkiena, ale wplata też opowieść o jego życiu. Pearce wolał się raczej skupić na pewnych aspektach życia autora Władcy Pierścieni, które jego zdaniem, miały szczególne znaczenie dla jego poglądów i twórczości, niż analizować żywot.
Także, zaczynając od pierwszego rozdziału, o którym już pisałem, autor opisuje dzieciństwo Tolkiena, szczególnie wychowanie w wierze katolickiej, czy mieszkanie na wsi Sarehole pod Birmingham, które Profesor zawsze wspominał z wielką nostalgią.
Bardzo ciekawy był jak dla mnie opis tego, jak Tolkien odnosił się do swoich dzieci. Trzeba powiedzieć, że ojcem był rzeczywiście dobrym. Oczywiście, nie zawsze w rodzinie Tolkienów było różowo, pani Tolkien, na przykład bardzo nie lubiła spotkań męża z Inklingami.
Mamy też, jakżeby inaczej, dzieje licznych przyjaźni w gronie Inklingów, poznajemy bliżej Lewisa, Charlesa Williamsa, czy Roya Campbella (Inklinga raczej "na doczepkę", ale jednak).
W trzech ostatnich rozdziałach, jest z kolei całkiem rozbudowany opis tego, jak Tolkien identyfikował się z Anglią i jak to wpłynęło na wizję Shire oraz wspomniane wyżej, dodatkowe rozprawienie się z wieloma krytykami jego dzieł. Całość wieńczy opisanie ostatnich lat Profesora.
W tym "angielskim", trzecim od końca rozdziale, szczególnie podobało mi się, pokazanie pewnych podobieństw Władcy Pierścieni do twórczości Chestertona, w szczególności Napoleona z Notting Hill. Dużo o tym wcześniej nie czytałem, zatem było to dla mnie swoiste novum.
Książkę zwyczajnie przyjemnie się czyta, powiedziałbym, że pan Pearce znacznie lepiej operuje językiem, niż pan Thomas Shippey. Od strony źródeł także ciężko coś zarzucić, Człowiek i Mit, obfituje w przypisy, najeżona jest cytatami.
Na samym końcu, oprócz porządnych przypisów, znajdziemy obszerną bibliografię oraz indeks - bardzo przydatny, zwłaszcza jak szukamy konkretnego cytatu o kimś.
Niestety, muszę też powiedzieć, że mam tej pozycji trochę do zarzucenia.
Zacznijmy od tego, że książka skupia się przede wszystkim na chrześcijańskim aspekcie dzieł, czy filozofii życiowej Tolkiena. I nie widzę w tym niczego niewłaściwego. Nie ma wątpliwości, że Tolkien był gorliwym, ortodoksyjnym katolikiem i podług tej religii starał się żyć. Sam też przyznawał, że zarówno Władca Pierścieni, jak i inne jego dzieła są katolicyzmem przesiąknięte.
I z jednej strony, bardzo fajnie jest to pokazane, szczególnie biorąc pod uwagę tolkienowską wizję mitu. Tylko, że parokrotnie Pearce posuwa się za daleko.
Zauważył to również pan Cezary Karolczak, jak przynajmniej wynika z jego recenzji, opublikowanej w fanzinie Simbelmyne. Dostępna jest tutaj, także jak ktoś chce, może się zapoznać.
Ja zacznę może od tego, czego w tej recenzji nie ma.
Przykładowo, Pearce przytacza słowa C.S. Lewisa, konkretnie z jego recenzji Drużyny Pierścienia (s. 90):
Nie usatysfakcjonowany ułożeniem własnej opowieści, Tolkien tworzy, z niemal całą rozrzutnością, cały świat, w którym opowieść ta się dzieje, z własną teologią, mitami, geografią, historią, paleografią, językami i początkiem bytów - "świat pełen niezliczonych i niezwykłych stworzeń".
Oczywiście, chyba nikt nie będzie zaskoczony, gdy zdradzę, że Pearce się z Lewisem nie zgadza i twierdzi, że u podłoża całej mitologii Tolkiena, leży chrześcijaństwo, a on tylko zaadoptował teologię katolicką na rzecz swojego uniwersum.
Nie jest to prawda. Oczywiście, głębokie podobieństwa do chrześcijaństwa, w szczególności katolicyzmu, występują, zarówno w Silmarillionie, jak i Władcy. Ale Tolkien chciał stworzyć coś swojego. Może najlepiej, jeśli przywołam jego własne słowa (Listy, List nr 180):
Szanowny Panie Thompson!
Bardzo Panu dziękuję za uprzejmy i dodający otuchy list. Postawiwszy przed sobą cel, którego arogancję w pełni pojąłem i przed którą zadrżałem: a mianowicie przywrócić Anglikom tradycję epicką i dać im własną mitologię, cudowną jest rzeczą usłyszeć, że mi się to udało, przynajmniej w stosunku do tych, którzy wciąż mają serca i umysły nieskażone ciemnością.Była to ogromna praca, która właściwie zaczęła się, gdy tylko byłem w stanie cokolwiek zacząć, lecz w rzeczywistości źródła tego sięgają czasów, gdy zostałem studentem i zacząłem folgować własnym gustom lingwistycznym, tworząc języki.Właśnie zwaliła się na mnie wojna 1914 r., kiedy dokonałem odkrycia, że „legendy" zależą od języków, z którymi są związane, lecz jednocześnie, że żywy język w równym stopniu zależy od „legend", które tradycyjnie przekazuje.
O ile pamiętam, takich fragmentów jest dużo więcej. W skrócie - Tolkien zaczął tworzyć swoją mitologię, swoje Legendarium, niejako wtórnie - najpierw były jego języki. Poza tym, chciał stworzyć coś w rodzaju "mitologii dla Anglików", czegoś na kształt tego, czym są Eddy dla Skandynawów. Zatem, ciężko jest mówić, że nie ma tam nowej mitologii. Chrześcijaństwo miało w jej ukształtowaniu duży udział, ale przecież nie tylko, o czym pan Pearce nie pamięta.
A przecież, sam dostrzega, na przykład, fascynację Tolkiena Północą (s. 64):
Podobnie jak Tolkiena, także i Lewisa od wczesnego dzieciństwa fascynowała mitologia staroskandynawska i "północność". Oczarowało go to, co Tolkien nazywał tajemniczo "bezimienną Północą", i wreszcie znalazł w osobie profesora języka staroangielskiego nie tylko pokrewną duszę, ale i mentora.
Bardzo słuszne spostrzeżenie. Szkoda tylko, że ten wpływ Północy na Legendarium Tolkiena (chodzi mi zarówno o Eddy, jak i Kalevalę), został całkowicie olany po tym akapicie.
Pozostałe zarzuty, jakie miałem, dość dobrze przedstawił pan Karolczak. W skrócie, Tolkien chciał przede wszystkim napisać dobrą powieść, o czym sam pisał, w przedmowie do Władcy. Nie przekazywać prawdy wiary w sposób fabularyzowany, jak Lewis.
I jeden zarzut szczegółowy - Frodo zdecydowanie nie jest "Chrystusem Śródziemia". Tak mówił sam Tolkien, po szczegóły odsyłam do zalinkowanej wyżej recenzji.
Cóż, to byłoby na tyle. Mimo tych wad, uważam, że fani Tolkiena zdecydowanie znajdą tam coś dla siebie, także ci, którzy katolikami nie są. Tylko, należy czytać z pewną rezerwą.
Ocena: 7/10
PS. Uważam, że Pearce, wbrew temu, co napisał Karolczak, rzeczywiście chciał być obiektywny, a nie tylko "silił się na obiektywizm". Nie do końca wyszło, ale cóż, zdarza się. Mimo wszystko, cała twórczość Pearce'a, jest moim zdaniem warta polecenia.
PS. Uważam, że Pearce, wbrew temu, co napisał Karolczak, rzeczywiście chciał być obiektywny, a nie tylko "silił się na obiektywizm". Nie do końca wyszło, ale cóż, zdarza się. Mimo wszystko, cała twórczość Pearce'a, jest moim zdaniem warta polecenia.
>Frodo zdecydowanie nie jest "Chrystusem Śródziemia"<.
OdpowiedzUsuńMoże i nie, ale jednak wiele cech wspólnych mają. Frodo to typ Wybrańca z literatury fantasy, który sam opatrzyłem nr 3. I się zacytuję: "[to typ] takiego robaszka, który dzięki szlachetności, uporowi i poświęceniu ratuje świat, a potem sobie wraca do Pcimia żyć jak wcześniej" (inny przykład, to J’on z komiksu "Szninkiel", chyba jeszcze bliższy Chrystusowi). Można jeszcze dodać, że ten typ Wybrańca wcale lub z rzadka używa przemocy, swoje cele osiąga raczej drogą pokojową.
Froda do Chrystusa zbliża także to, że nie ostaje na zawsze w owym "Pcimiu", lecz opuszcza Śródziemie na zawsze, by wieść wieczne życie w "raju".
Muszę przyznać, że ostatnio wróciły mi właśnie tego typu zainteresowania - modele bohaterów fantasy. Swego czasu, jako temat pracy doktorskiej, rzuciłem: "Idealny władca średniowieczny w trzech funkcjach a ideał władcy w literaturze fantasy". Wywołałem tym lekki popłoch, jak mi to dziekan tłumaczył: "Panie kolego, ale kto ma być promotorem? Jakoś nie widzę kandydata. Pan sobie weźmie coś innego, a jak się pan rozkokosi, to taką pracę habilitacyjną pan napisze" :D Cóż, nie rozkokosiłem się, jakoś te zainteresowania zamarły, a teraz wróciły (to chyba za sprawą pana Gwynne).
Podobieństwa oczywiście są. Te, co wymieniłeś, ale też na przykład owo uginanie się pod brzemieniem Pierścienia, czasem rzeczywiście przypomina opisy Męki Pańskiej.
UsuńNo, ale jakkolwiek pewne inspiracje Chrystusem były (mogły nawet nie do końca świadome), to jednak nie jest to literackie przedstawienie Chrystusa :P.
A temat pracy bardzo ciekawy :D. Sam bym się nie podjął takiej roboty, ale chętnie bym poczytał :P. Mam wrażenie, że dzisiaj ktoś prędzej, by podjął się opieki nad takim tematem, niż że dwie dekady temu, ale mogę się mylić. Nie znam dobrze stosunków na wydziałach humanistycznych. Ale wiem, że kolega obronił pracę z filozofii, odnosząca się do Tolkiena właśnie, także mam wrażenie, że szansa by była.