piątek, 21 lutego 2020

Romuald Pawlak, Inne Okręty

Być może już kiedyś tutaj pisałem, że jednym z moich ulubionych regionów świata, którego na razie nie odwiedziłem, jest Ameryka Południowa. A konkretnie Andy, w szczególności Peru i Ekwador.
Dlatego, gdy robiłem zamówienie w księgarni internetowej i sprawdziłem, co też mają jeszcze na stanie, oprócz pozycji, której szukałem, od razu zwróciłem uwagę na tę charakterystyczną okładkę, przedstawiającą hiszpańskiego konkwistadora.

Opis brzmiał zachęcająco. Cena też, poza tym, było to wydanie śp. Runy, która zazwyczaj jednak słabych rzeczy nie wypuszczała. Zatem, zamówiłem, mimo, że autora de facto nie znałem (kojarzyłem, że coś tam publikował w dawnym Feniksie).

O czym w zasadzie są owe Inne Okręty? Ano, mamy do czynienia z alternatywną historią, przemieszaną z elementami fantasy. Jak można się domyślić, ta opowieść dzieje się w Ameryce Południowej. Co osobiście doceniłem. Nie tylko dlatego, że lubię ten kontynent, ale dlatego, że bardzo cenię fantasy w nietypowym uniwersum, nie w czymś w rodzaju średniowiecza europejskiego.


W wersji rzeczywistości, którą opisał pan Pawlak, armia Francisco Pizzara, została rozbita w bitwie pod Sanran, a prawie wszyscy konkwistadorzy wybici. Nie jest to wcale takie nieprawdopodobne - niesławny Pizzaro miał dużo szczęścia.
W każdym razie, między Królestwem Hiszpanii, a Imperium Tawantinsuyu zawarto rozejm. Doszło do handlu, a w miejscowości Tumbez, pozwolono nawet Hiszpanom na osiedlanie się, ale wszystko pod okiem lokalnego kamajoki.
Oczywiście, Hiszpanom nie jest w smak, że Inkowie wykurzyli ich z własnego państwa, zatem szykowana jest kampania, która ma zmieść Imperium. Rzecz jasna, Inka nie jest głupcem i też szykuje się do odparcia inwazji.

Całą tę sytuację, poznajemy z punktu widzenia kapitana Pedro de Manjarresa - wilka morskiego, regularnie kursującego między Tumbez, a Panamą. De Manjarres szczerze pokochał Indiankę Asarpay. Zatem, wiedząc, że szykuje się wojna, chce ją przekonać, by uciekła razem z nim. Nie jest to jednak takie proste, a kapitan mimowolnie daje się porwać wirom historii.

W dużym skrócie, tak właśnie wygląda fabuła tej powieści. Oczywiście, nie zdradziłem większości, jednakże, muszę wspomnieć o ważnej sprawie.
Mianowicie, odsetek cukru w tym cukrze jest stosunkowo niewielki. Otóż, w pewnym momencie kapitan Manjarres zostaje napojony jakimś narkotykiem - "zielem prawdy". Jednakże, zamiast po prostu odpowiadać na pytania, doznaje wizji. Nie tylko o losach Tawantinsuyu, ale i całego świata. I to jest główny element fantasy w tej powieści. Przyznacie, że niezbyt imponująco. Dzieją się tam, co prawda, także inne rzeczy, ale czasem ciężko rozstrzygnąć, czy to faktycznie działo się coś nadprzyrodzonego, czy wyjaśnienie jest zgoła bardziej przyziemne.

Muszę powiedzieć, że generalnie, raczej mi się podobało. Przede wszystkim, wydaje mi się, że autor dosyć dobrze przedstawił realia państwa Inków. Dodatkowo, warto odnotować, że Indianie dużo się nauczyli o metodach walki Hiszpanów. Dobrze ukazano, że potrafili im realnie się przeciwstawić. Wydaje mi się, że jest to dość wiarygodne, bo w tej wersji rzeczywistości mieli po prostu więcej czasu na zapoznanie się z nowym wrogiem. Zresztą, w naszym świecie też tak było - Vilcabamba, ustanowiona stolicą po zdobyciu Cuzco, naprawdę długo stawiała opór najeźdźcom (polecam też zapoznanie się z powstaniami, np. Tupaca Amaru).
Jeszcze jedna ważna sprawa, odnośnie realiów. Trzeba panu Pawlakowi oddać, że uniknął skrajności. Z jednej strony, przedstawia całe bestialstwo i prymitywizm konkwistadorów, z drugiej, nie wybiela także Inków.
Możemy spotkać szlachetnych, a przynajmniej w miarę przyzwoitych ludzi, zarówno po hiszpańskiej, jak i inkaskiej stronie. Szubrawcy też zdarzają się z obu stron (chociaż chyba jednak więcej jest ich wśród Hiszpanów).

Co do bohaterów, jest nieco gorzej. Kapitan Pedro de Manjarres jest na swój sposób, przyzwoitym człowiekiem, chociaż ma też niemało za uszami. Był kimś, komu byłem w stanie kibicować, ale też nie czułem, żeby był mi mentalnie jakoś szczególnie bliski.
Znacznie lepsza jest druga główna bohaterka, ukochana kapitana, Indianka Asarpay. Tutaj nie mamy bezpośredniego wglądu w jej myśli, ale widać pewne rozdarcie, między lojalnością do Wielkiego Inki, a uczuciem. Zasadniczo, trzeba powiedzieć, że to inteligentna i trzeźwo myśląca kobieta.
Inni bohaterowie, siłą rzeczy, są znacznie słabiej zarysowani. Nadal jednak, niektórych się lubi, niektórych wręcz przeciwnie.

Co mam do zarzucenia tej książce? Cóż, przede wszystkim, jest jakoś tak sucho napisana.
Niby w porządku - nie ma dłużyzn. Opisy dobrze oddają chociażby piękno, ale i grozę górskiego imperium Tawantinsuyu. Jednakże, mimo wszystko, nie jest to książka, która potrafi trzymać w ciągłym napięciu, po którą co rusz, chce się sięgać. Napisana okej, ale fajerwerków nie ma.
Nowe wydanie. Ładne, ale jednak wolę okładki Runy
Druga rzecz - mało rozwinięty ten cały wątek fantasy. Nie zostaje on do końca wyjaśniony. Nie jestem pewien, może taka była intencja autora, może chodziło o taki specyficzny nastrój tajemnicy, podobnie jak w realizmie magicznym. Ja jednak, nie kupuję tego. Znaczy, nie odrzucam jakoś całości, bo pomysły całkiem niezłe. Jednak zwieńczenie nieco niesatysfakcjonujące.

Ocena: 7/10

Uważam, że chyba 8 byłaby już nieco naciągana. Jednak, mi tam się podobało. Ludziom lubiącym takie niestandardowe fantasy na pograniczu realizmu magicznego w nietypowym uniwersum powinno przypaść do gustu. Zwłaszcza jeśli ktoś lubi Amerykę Południową, czy Inków.
Chętnie poczytałbym więcej tego rodzaju fantasy, ale nie kojarzę niestety za wiele, poza dobrą dylogią Wojciech Zembatego.

2 komentarze:

  1. Np właśnie już miałam Ci Zembatego polecić, bo to najlepsza polska książka w klimacie Inków. Ale już nie muszę, skoro czytałeś :) No i szkoda mi Runy, tyle lat po jej końcu cały czas czuję sentyment do ich naprawdę dobrych książek...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całego "Głodnego Słońca" jeszcze nie przeczytałem, zatem zostało wciąż coś nowego :P. Coś mi się też kojarzy, że Ian McDonald napisał coś w tym stylu (chociaż to bardziej pod sci-fi, ale w takich południowoamerykańskich klimatach - w końcu sprawdzę).
      A co do Runy to niestety prawda. Ich książki nie dość, że stały na naprawdę niezłym poziomie (średnio, były naprawdę wybitne), to mieli super okładki. Poluje od dłuższego czasu na "Żmijową harfę" Brzezińskiej w runowej okładce :P.

      Usuń