recenzji przed wyjazdem, zatem wrzucam teraz.
Pana Brandona Sandersona, znam i cenię jako twórcę fantasy. Ma naprawdę oryginalne pomysły i pisze całkiem nieźle. Dlatego, gdy moja koleżanka po blogu, Głodna Wyobraźnia, obwieściła, że w Polsce ma zostać wydana powieść Amerykanina, ale tym razem z gatunku science-fiction, od razu stwierdziłem, że chce ją przeczytać.
Już zdążyłem się naciąć na inną próbę eksploracji tego działu literatury przez niezłego pisarza fantasy, mianowicie pana Stevena Eriksona. Bałem się, czy Amerykanin, również nie zrąbał, tak jak Kanadyjczyk.
Na wstępie stwierdzam - nie. Natomiast szerzej poniżej.
Jednak, jeśli pan Sanderson, przyzwyczaił was do swoich niezwykle oryginalnych pomysłów, odnośnie na przykład działania magii, to tutaj będziecie rozczarowani. Jest kilka całkiem ciekawych koncepcji, ale całościowo, książka jakaś nie wybija się na tle literatury sci-fi. Generalnie, widząc nawet okładkę od razu sobie coś przypomniałem.
Po prawej mamy pierwszy tom wielkiej serii o Honor Harrington, autorstwa pana Davida Webera. Dostrzegacie pewne podobieństwo?
Poniekąd nie jest przypadkowe. Kapitan Honor Harrington, gdy poznajemy ją w Placówce Basilisk, jest już co prawda, młodą, ale panią kapitan. Natomiast, Spensa, główna bohaterka Do Gwiazd, dopiero chce zostać pilotem.
Jednak, pewne podobieństwo jest w tematyce, i w tej i tamtej książce, mamy młodą kobietę i tematykę mocno militarną.
Na tym jednak podobieństwa się kończą. Bo w serii o Honor, mamy działania wojenne w przestrzeni kosmicznej, a w książce pana Sandersona, w atmosferze. Zacznijmy jednak od początku.
Spensa, główna bohaterka Do Gwiazd, jest mieszkanką planety Detritius. Jakoś siedemdziesiąt lat wcześniej, flota kosmicznych gwiazdolotów, musiała na niej wylądować. Ludzie osiedlili się w jaskiniach, pod powierzchnią planety.
Muszą tam mieszkać, ponieważ Detritius, otoczony grubą warstwą kosmicznego złomu, praktycznie uniemożliwiającą spojrzenie w Kosmos, jest raz po raz, atakowany przez Obcych, zwanych Krellami.
Mają oni stację gdzieś na wyższej orbicie i raz po raz, wysyłają myśliwce, przez grubą warstwę śmiecia, aby niszczyć większe skupiska ludzkie.
Na szczęście, ludzie potrafią się odkuć. Mimo, że stracono wiele ze starej wiedzy po lądowaniu, zbudowali naziemną bazę, gdzie stacjonuje flota myśliwców, która bezustannie stawia czoło Krellom.
Ojciec Spensy, okazał się tchórzem, który uciekł z pola bitwy i został zestrzelony. Teraz dziewczyna, bardzo chce dostać się na kurs pilota i zmyć złą sławę ze swojej rodziny. Nie wspominając o tym, że nie wierzy, ażeby jej rodziciel faktycznie okazał się tak paskudnym typem.
Niefortunnie dla niej, pani admirał, Żelazna Dama, dowodząca obroną Detritiusa, bardzo nie chce dopuścić do tego, by dziewczyna faktycznie została pilotem.
Jednak, dzięki protekcji dawnego towarzysza ojca, udaje jej się dostać na wymarzony kurs. Niestety, na tym nie koniec kłopotów.
Bowiem, pani admirał, na różne sposoby, nie daje jej spokoju. Spensa zaczyna podejrzewać, że chodzi o coś więcej, niż zadawnioną urazę do jej nieżyjącego ojca. Poza tym, sam kurs okazuje się bardzo trudny. Spensa, co prawda, rzeczywiście jest dobra. Jednak, nie aż tak, jak myślała, że będzie. Dodatkowo pojawiają się wątki poboczne, których nie zdradzę, by nie psuć lektury. Jednak, mogę powiedzieć, że dość fajnie domykają się na sam koniec.
Cóż, jak widzicie, sam pomysł jakiś strasznie oryginalny nie jest. Ot, wojna ludzkości z kosmitami. Jednak, szczegóły i jego dopracowanie, nieco tę książkę wyróżniają. Pan Sanderson bardzo zaciekawił mnie zwłaszcza pomysłem na "napęd cytokiniczny", pozwalający manewrować w skali odległości międzygwiezdnych. Temat został tutaj zaledwie muśnięty, ale brzmi bardzo dobrze (mi trochę przypominało to koncepcje śp. Franka Herberta).
To zresztą tylko przykład szerszego zjawiska. Bo muszę przyznać, że po tej lekturze, mam po prostu niedosyt. Wiele spraw, zostaje pod koniec wyjaśnionych, ale część nie. Część tych wyjaśnionych, prowokuje zresztą kolejne pytania.
Widziałem, że jest kontynuacja, niestety nie przetłumaczona na polski. Zresztą, ta historia wręcz się o nią prosi. Gdyby to miała być pojedyncza powieść, książka wyglądałaby na niedopracowaną.
Ogólnie, jak już widać, powieść podobała mi się. Zwłaszcza opisy walk powietrznych są bardzo dobrze oddane. Na koniec zresztą, autor wyjaśnia, że robił dość dobry research. Mi się bardzo podobało, ale jako człowiekowi, który chciał iść do Dęblina, o takich sprawach z zasady czytam bardzo chętnie i doceniam. Jeśli ktoś za tematyką wojenną (zwłaszcza walki powietrznej) nie przepada, mogłoby go to momentami mocno męczyć.
Warto dodać, że książka w ogóle jest zwyczajnie dobrze napisana i czyta się gładko. Mamy narrację pierwszoosobową, za którą nie przepadam, ale tutaj dobrze sobie z nią poradzono. Czyta się o niebo lepiej, niż wypociny Eriksona.
Na koniec może o jednej sprawie, której dotąd nie poruszyłem, ale która najbardziej drażniła mnie podczas lektury. O bohaterach.
Jak wspominałem przy okazji omawiania Zrodzonego z Mgły, pan Sanderson nie przejawia wybitnych uzdolnień, jeśli chodzi o budowanie postaci.
Tutaj niestety się to potwierdza. Zacznijmy może od samej Spensy.
Główna bohaterka jest nieco nietypową, ale wciąż wkurzającą nastolatką. Z racji tego, że od dawna przywykła bronić dobrego imienia ojca, jest osobą, która bardzo łatwo wdaje się w jakieś konflikty i ma tendencje do rękoczynów, gdy tylko zetknie się z kimś, kto w jakiś sposób jej podpadł. Bardzo szybko też, pochopnie ocenia ludzi, co potem się na niej mści.
Jest też osobą w ogóle lekkomyślną, a niejednokrotnie (zwłaszcza jak chce komuś dopiec) postępuje po prostu głupio. Niezmiernie mnie to drażniło.
Jednak, muszę przyznać, że dojrzewa. Pan Sanderson całkiem nieźle pokazał, jak hartują ją trudy walki i samego szkolenia. Jak zmienia się jej stosunek do świata. Pod koniec, jest może nie idealną, ale młodą kobietą, nie nastolatką, którą upajają powieści o bohaterach.
Od początku też, musimy podziwiać jej determinację, gdy nie zraża się (chociaż momentami ma chwile załamania) trudnościami i kontynuuje kurs, chcąc zrealizować swoje marzenie i latać. Widzieć otwarte niebo, do czego tak wielu nie ma dostępu.
W sumie, można ją uznać za wyrazistą i interesującą postać, którą później można rzeczywiście polubić. Ostrzegam jednak, że na początku wcale nie jest to takie proste.
Gorzej jest jednak z pozostałymi postaciami. Wyróżnia się na pewno Kundel - instruktor Spensy. To stary, schorowany wojak, wyraźnie zmęczony życiem. Jednak, jak dla mnie dość dobrze pokazano jego determinację, by nauczyć czegoś opornych młodych ludzi. Jak również, że jest zwyczajnie porządnym człowiekiem, którego nie sposób nie polubić.
Niestety jednak, wiele brakuje innym z kursu Spensy. Nie są to co prawda postacie z papieru. Bez przesady. Jednak, przez większość czasu, mają zaledwie kilka cech, którymi się wyróżniają. Niczym jacyś pomniejsi rycerze w średniowiecznym poemacie, o których nie da się powiedzieć nic więcej. Potem, w przypadku niektórych z nich, sytuacja się poprawia. Brakuje jednak, bardziej stopniowego opisywania osobowości każdego z nich.
Szczególnie uwiera to w przypadku przyjaciela Spensy, Riga. Ten młody człowiek, jest jakiś szczególnie bezbarwny. A szkoda, bo wiemy, że to uzdolniony inżynier, który też sporo jej pomaga. Jak dla mnie, koncertowe zmarnowanie postaci, która mogłaby być całkiem fajna. Oby w następnej części, było go więcej.
Dobrze za to, pokazano inną sylwetkę znajomego Spensy, M-Bota. Tutaj w zasadzie, nie mam nic do zarzucenia.
Inni ludzie, którzy się tam przewijają, siłą rzeczy, większej roli nie pełnią i nie ma o nich dużo. Też, jak dla mnie za słabo zarysowani.
Z jednym wyjątkiem - Żelaznej Damy. Z jednej strony, ciężko tę kobietę lubić, za rzucanie młodej kursantce kłód pod nogi. Potem jednak poznajemy ją bliżej i sytuacja przestaje być taka prosta... Mówiąc krótko - postać niewątpliwie dobrze opisana, nawet, jeśli wiele jej nie ma.
Podsumowując: mamy do czynienia z całkiem dobrym science-fiction o tematyce militarnej, z którego absurd nie wylewa się z każdej strony. Wielki plus dla pana Sandersona za przekonujące oddanie klimatu walk powietrznych, wojska, czy w ogóle społeczności ludzi, którzy znajdują się w ciągłym zagrożeniu. Chapeau bas ;).
Gorzej z bohaterami, a i nie ma się co oszukiwać, jakoś wielce oryginalna powieść to nie jest. Jednak, jest wielka nadzieja, że następna część pozwoli Amerykaninowi przedstawić swoje pomysły. Które, zapewne mogą zaskoczyć nawet bardziej obeznanych, niż ja w literaturze fantastycznonaukowej. Dlatego, nieco awansem, bo czuję, że 7, to nieco za mało, daje:
8/10.
Na pewno sięgnę po następną część, być może nawet po angielsku, jeśli nie będzie mi się chciało czekać na polskie wydanie. Jeśli lubicie choć czasem poczytać jakieś militarne science-fiction, to sądzę, że będziecie się dobrze bawić.
Generalnie, całkiem dobra próba, panie Sanderson. Oby tak dalej ;).
Każde skojarzenie z Honor zawsze źle wróży XD
OdpowiedzUsuńNawet się zastanawiałam, czy nie dodać sobie tego na półkę w Legimi i kiedyś w wolnej chwili nie przeczytać, ale po tej recenzji sobie odpuszczę. Sandersona cenię głównie za światotwórstwo, a jak tutaj tego nie ma, to w sumie nie ma po co czytać (do tego sporo militariów, meh).
I im bardziej czytam ten zarys fabuły, tym bardziej jestem przekonana, że ten statek kolonizacyjny to nie był żaden statek kolonizacyjny, tylko więzienny, Detritius to kolonia karna i wysypisko kosmicznego złomu w jednym a stacja kosmiczna to nic innego jak więzienny strażnik, który ma pilnować, żeby osadzonym ie żyło się zbyt łatwo i nigdy nie osiągnęli poziomu lotów międzygwiezdnych, co umożliwiłoby im opuszczenie zakładu karnego. XD
Światotwórstwa z normalnym dla Sandersona rozmachem nie ma, ale zwłaszcza pod koniec widać zapowiedzi, że rozwinie swój potencjał w pełni i na tym polu ;). Także jak masz Legimi to może jednak daj szansę :P.
UsuńStrzał w dużej mierze nietrafiony :P