niedziela, 4 czerwca 2023

L. Sprague de Camp, Fletcher Pratt, Uczeń Czarnoksiężnika

 Dzisiaj, kolejna pozycja, tym razem z kanonu Andrzeja Sapkowskiego. Mimo, że kanon ten bywa krytykowany (czy raczej zasadność włączenia do niego niektórych pozycji), to zasadniczo w miarę mu ufam, jako źródłu dobrej literatury. Zwłaszcza jeśli chodzi o książki starsze, o których jest siłą rzeczy mniej opinii. I tym razem, nie zawiodłem się, chociaż można powiedzieć, że powieść jest dosyć ograna.

W zasadzie jednak, nie jest to do końca powieść. Jest to zbiór opowiadań, które łączą się ze zobą i ustawione są w chronologicznej kolejności, ale jednak nie powieść sensu stricte.

Napisana została jeszcze w latach 40tych, stąd u niektórych może pojawić się obawa, czy nie zestarzała się źle. Moim zdaniem nie, czyta się doskonale. Jednakże, jak wspomniałem, może sprawiać wrażenie ogranej. Przede wszystkim dlatego, że wiele motywów, które tam występują, nieraz pojawiły się także w późniejszej literaturze fantasy. Stąd, obznajomiony w gatunku czytelnik, może mieć wrażenie, że nie trafia na nic specjalnie nowego. Należy jednak pamiętać, że być może właśnie w tej książce, wiele z tych motywów pojawiło się po raz pierwszy i być bardziej wyrozumiały. To raz.

A po drugie, moim zdaniem, nie ma nic złego w pewnym "ograniu", pod warunkiem, że całość jest zręcznie napisana i potrafi dalej cieszyć czytelnika. Cóż, moim zdaniem, to jest właśnie ten przypadek.

O czym jednakże ta książka jest? Otóż, psycholog Harold Shea, wspólnie ze swoim kolegą, odkrywają, że istnieje sposób przenoszenia się między światami, za pomocą specyficznej, matematyki magii. W tej koncepcji, każda powieść fantasy, mitologia i tak dalej, opisują tak naprawdę inne uniwersum, do którego można podróżować.

Tak oto, Harold Shea, po raz pierwszy postanawia sprawdzić tę hipotezę w praktyce. Jak można przypuszczać, udaje mu się. Jednocześnie jednak, coś poszło nie tak i nie trafia do końca tam, gdzie zamierzał, ale do świata skandynawskich mitów. Na dodatek, tuż przed Ragnarokiem.

Okazuje się przy tym, że misterne przygotowania, które poczynił, czy zabłysnąć w tamtym świecie, spaliły na panewce i musi się dostosować do warunków życia w tym surowym środowisku.

W końcu jednak, udaje mu się wrócić. Po czym razem, ze wspomnianym kolegą udają się do Krainy Czarów z opowieści Edmunda Spensera. Gdzie trafiają w środek walki czarodziejów z rycerzami królowej Gloriany.

Tyle jeśli chodzi o fabułę. Jak można się spodziewać, nie jest może zbyt skomplikowana, ale naszpikowana przygodami i różnymi zwrotami akcji.

Jak również, przede wszystkim pełna humoru. Harold Shea ma cięty język, który nieraz wpędza go w problemy. Ma jednak również bystry umysł, który pozwala z tarapatów się wydostać. Niejednokrotnie występują sytuacje, w których, chociaż bohaterom grozi śmierć, człowiek mimowoli się uśmiecha. Tak umięjętnie autorzy operują komizmem sytuacyjnym.

Jeśli chodzi o o bohaterów, to wszyscy może nie są zbyt głęboko zarysowani, ale są bardzo swojscy i żywi. Czy to skandynawscy bogowie, czy rycerze królowej Gloriany, to pełnokrwiste postaci, pod wieloma aspektami podobne do tych, których znamy z codziennego życia. Dlatego być może, tak dobrze się to czyta.

Podsumowując, jest to świetna książka, mimo, że już ma nieco lat. Na pewno sięgnę po Żelazne zamczysko, czyli kolejną część przygód Harolda Shea.

Ocena: 8/10

1 komentarz:

  1. Drugi tom już chyba nie był tak dobry, bo mało co z niego pamiętam.

    OdpowiedzUsuń