sobota, 15 czerwca 2019

Film Tolkien

Nigdy tu o filmie nie pisałem z kilku powodów. Po pierwsze, nie za bardzo lubię
filmy w ogóle oglądać. Generalnie uważam, że książki są dużo lepsze albo nawet jakikolwiek ruch :P.
Po drugie, nie za bardzo się na tym znam. Mogę jedynie powiedzieć, czy mi się podobało, czy nie podobało.
W tym wypadku, zrobię wyjątek. Darzę wielką atencją twórczość J.R.R. Tolkiena, zatem na film poświęcony wczesnym latom jego życia pójść musiałem. Skończyło się na tym, że postanowiłem się tu uzewnętrznić. Bo o życiu tego brytyjskiego pisarza coś niecoś wiem. A emocje są za duże.
Zatem, jak ktoś nie widział filmu Tolkien, w reżyserii pana Dome Karukoskiego, w tym momencie muszę ostrzec, że dalej czyta na własną odpowiedzialność. Natomiast, jeśli chce odpowiedzi, czy pójść na ten film, to odpowiem krótko - można. Pod warunkiem, że ma się jakieś pojęcie, jak życie pana Tolkiena wyglądało. Jeśli za bardzo się o tym nie wie, to występują dwa powody, dla których tego nie należy robić:

1. Ciężko będzie się połapać, zwłaszcza, jeśli chodzi o nawiązania do twórczości.
2. Wyniesie się nieprawdziwy, a przynajmniej mocno skrzywiony obraz tego wybitnego pisarza.

Mówiąc bardziej wprost... Mimo, że film miał też niemało dobrych momentów, odczucia mam raczej mieszane.


Zatem, co tak bardzo mi nie leżało? Zacznijmy może od strony czysto wizualnej.
Przede wszystkim, zbędne, bezsensowne, a momentami wręcz żenujące efekciarstwo. Naprawdę, większość widzów, którzy poszli na coś takiego (chyba wszyscy, którzy poszli tam z własnej woli, a nie z żoną/mężem/kimkolwiek, kto zaciągnął na seans), zdaje sobie sprawę, kim jest przedstawiony tam człowiek, nie trzeba im walić prosto między oczy, że mowa o twórcy Śródziemia.
Tymczasem, mamy, nie powiem, całkiem udatnie oddane realia bitwy pod Sommą. I w tym bitewnym chaosie, młody porucznik Tolkien, co krok coś widzi. Między spopielonymi drzewami, pędzi Nazgul. Na żołnierzy spada deszcz ognia z miotaczy, które jednak wcześniej były smokiem. Gaz bojowy układa się w kształty Nazguli, czy snuje niczym mgła na Martwych Bagnach.
Już pomińmy, całą resztę takich scen. Możemy zobaczyć, jak młody Tolkien, na przykład, widzi pewne postaci, w plamach słońca na szafie. Też niejednokrotnie są przerysowane. Chociaż, w porównaniu z tymi, wołającymi o pomstę do nieba scenami z Francji, nie są wcale takie złe. Tym niemniej jednak, wyłączywszy kilka takich scen, naprawdę dobrych i  klimatycznych, reszta jest doskonale zbędna.
Odnośnie przedstawienia scen z Wielkiej Wojny, mamy poza tym, jeszcze jeden idiotyzm. Nie jest to już kwestia czysto wizualna, ale w sumie można to tu podciągnąć.
Otóż, mamy tam sceny jak porucznik Tolkien, w okopach pod Sommą, szuka przyjaciela. Trapi go gorączka okopowa, w związku z tym, miota się niczym w jakiejś malignie, raczej bez żadnego rozkazu. Mamy nawet scenę, jak biegnie kompletnie bez broni, pod ostrzałem.
Proszę państwa, tak nie było. Gorączka okopowa, nie usprawiedliwia kompletnej głupoty tej scen. Pozycje w bitwie pod Sommą, to nie był jakiś spacerniak, gdzie każdy mógł się snuć, jak mu się żywnie podoba. Te sceny zatem, pozwolę sobie również podciągnąć jako głupie efekciarstwo. Tym bardziej, że naprawdę, I wojna światowa, nie wymaga takich zabiegów, aby ją przedstawić w sposób, który robi wrażenie. Sama w sobie, była dość widowiskowa. Jakiż to problem pokazać, jak młody Tolkien idzie do normalnego ataku? Chyba żaden.

Właśnie, jeśli w ogóle jesteśmy przy wojnie, to dochodzimy do kolejnej wady tego filmu. Jest on zwyczajnie nieco głupio zrobiony.
Zacznijmy od tego, jak jest skonstruowana fabuła. Młody porucznik Tolkien, jest na wojnie i gdy czasem traci przytomność/odpoczywa, przechodzimy do jego wspomnień z dzieciństwa, a potem ze studiów.
W pewnym momencie, oczywiście wraca do kraju i mamy parę wydarzeń po wojnie, ale jest ich zdecydowanie mniej.
Ten sposób narracji, mnie, szczerze mówiąc, nieco drażnił. Naprawdę wolałbym, taki, że tak powiem, bardziej liniowy. Oczywiście, to moje subiektywne wrażenie, ale uznałem, że ostrzec warto.
Tym bardziej, że to jest tylko wycinek tego mankamentu filmu, czyli niewiarygodnej fabuły.
Najgorszym elementem, było dla mnie, założenie przez Tolkiena i jego przyjaciół z King Edward's School, nieoficjalnego stowarzyszenia - T.C.B.S. Była to grupka rzeczywiście barwna, nie dziwię się zupełnie, że poświęcono jej sporo miejsca i polecam poczytanie o niej. Jednak, tutaj mamy następujący schemat (nieco upraszczam, ale nie za bardzo):
1. Młody Tolkien nie rozmawia z pozostałą trójką (wszystkich było czworo), w końcu daje się przekonać, by wyjść na herbatę.
2. W zasadzie prawie od razu, myślą o nazwie i chcą zmieniać świat.
Rozumiecie, o co mi chodzi? Przedstawienie rozwoju tej relacji, jest kompletnie niewiarygodne. Później zresztą też - jego przyjaciele są przedstawiani tak chaotycznie, że nawet mi, wiedzącemu dobrze kim są ci ludzie, nieraz ciężko było się połapać, kto jest kto.

Jednak, to wszystko mniejsze grzeszki tego filmu. Zdecydowanie największą jego wadą jest to, że jest nieprawdziwy. A przynajmniej, nie do końca prawdziwy.
Ten zarzut jest dość rozbudowany, zatem, pozwolę sobie go rozbić na części. Wcześniej pisałem o dość mało wiarygodnym, przedstawieniu relacji Tolkiena z jego druhami z T.C.B.S. To było tylko wkurzające, ale znacznie gorsze, jest zakłamanie relacji, łączącej przyszłego twórcę Śródziemia, z jego prawnym opiekunem - księdzem Francisem Morganem.
Tutaj słowo wyjaśnienia, dla tych, którzy nie wiedzą, o kogo chodzi. Otóż, ojciec J.R.R. Tolkiena, Arthur Tolkien, zmarł jak przyszły pisarz nie miał nawet pięciu lat. Natomiast, matka Tolkiena, Mabel, gdy miał lat dwanaście.
Wtedy, Johnem i jego młodszym bratem, Hillarym, zajął się właśnie ksiądz Francis Xavier Morgan. Ten kapłan, wcześniej był duchowym przewodnikiem Mabel Tolkien i właśnie jemu, zdecydowała się powierzyć swoje dzieci, na wypadek śmierci. Niestety, ojciec Francis, musiał się podjąć tego zobowiązania.
Pochodził z dość zamożnej rodziny, także finansował tym dwojgu osieroconym chłopcom czesne za dobrą szkołę i pomagał w znalezieniu i opłaceniu przyzwoitej stancji.
Sam Tolkien, nigdy mu tego nie zapomniał. Nie chodziło jednak tylko o wdzięczność. Ojciec Francis był dobrym przyjacielem obojga braci, obaj często służyli na celebrowanych przez niego mszach i wiedzieli, że mogą mu ufać. Sam Tolkien, nazwał potem jednego ze swoich synów "Francis" - właśnie na cześć księdza Morgana.
Tymczasem w filmie Tolkien, mamy kompletnie skrzywioną relację z tymże kapłanem. Ksiądz Morgan, pojawia się na dłużej, właściwie w dwóch scenach. W pierwszej, gdy nakazuje swojemu podopiecznemu, tymczasowe zerwanie relacji z jego ukochaną, Edith Bratt. Wtedy dochodzi do bardzo burzliwego dialogu, między Tolkienem, a księdzem. Pisarz wypomina ojcu Francisowi, że sam nie ma rodziny i co on może wiedzieć. Nie muszę raczej przywoływać całej rozmowy, bo każdy raczej domyśli się, co tam mogło paść.
Problem w tym, że to wcale tak nie wyglądało. O ile nam wiadomo, młody Tolkien, nie był zachwycony, ale jak najbardziej przyjął argumentację ojca Morgana. Już nie mówiąc o tym, że nigdy nie by się nie wyraził w sposób tam przedstawiony. Nie zrozumcie mnie źle, nie padają żadne wulgaryzmy, ale głęboko wierzący katolik, prawie na pewno, by nie powiedział czegoś takiego jak tam.
W zasadzie, mniejsza o szczegóły. Z całej tej sytuacji, wyłania się obraz chłodnej i wręcz wrogiej relacji między Tolkienem, a jego prawnym opiekunem. Co, jak już wspomniałem, wcale prawdą nie było.
W drugiej scenie, ojciec Francis, pociesza Tolkiena, gdy ten już powrócił z wojny. Tutaj już wypada lepiej, ale tym niemniej, gada rzeczy, które ksiądz katolicki z tamtego czasu, na pewno by nie powiedział, a cała rozmowa, wydaje się być nieco drętwa i zdawkowa.
I nie byłoby tak źle, gdyby ksiądz Francis pojawiał się częściej i  relacja między nim, a Tolkienem, była zarysowana wyraźniej. Jednak, w połączeniu z całokształtem, słabo to wygląda.
Mam wrażenie, że niestety reżyser bardzo nie chciał, by ksiądz Morgan się pojawił w tym filmie. Na swoje nieszczęście, nie mógł go kompletnie wyrzucić, bo to już byłoby totalne zakłamanie historii, zatem starał się go zmarginalizować, jak tylko się da. Cóż, uważam, że nieco słabo.

Stosunek Tolkiena, do księdza Morgana, który nieco zniekształcono, jest przejawem tego, czego w ogóle brakuje w tym filmie, tego jak twórca Władcy Pierścieni odnosił się do religii.
Jak już wspominałem, Tolkien uczestniczył w mszach, odprawianych przez księdza Francisa. Nie robił tego, bo od niego wymagano, ale po prostu był, bardzo głęboko wierzącym katolikiem.
Bardzo dbał o uczestnictwo we Mszy Świętej, czy katolickie wychowanie dzieci. Mało tego, był tradycjonalistą, tak dalece przywiązanym do liturgii w tradycyjnym rycie rzymskim, że po Soborze Watykańskim II, dalej wszelkie kwestie odmawiał po łacinie.
I nie mówię o tym, że to wszystko, należałoby w filmie pokazać. Problem w tym, że w tam nie ma prawie nic, co sugerowałoby, że mamy do czynienia z człowiekiem żarliwie wierzącym. A naprawdę, jaki to problem, pokazać, jak Mabel Tolkien, uczyła synów Ojcze Nasz, czy jak sam Tolkien jest na mszy?
Brak nawet tej specyficznej chrześcijańskiej kultury, ani razu nie padają różne sformułowania w rodzaju "o Boże", "Szczęść Boże"  i tak dalej. Co nie tylko zniekształca sam obraz postaci Tolkiena, ale i całej epoki. Większość filmu, rozgrywa się przecież w czasach przed Wielką Wojną, kiedy religijność naprawdę była dość powszechna. Zarówno wśród protestantów, jak i katolików.
Jednak, najbardziej oburzająca rzecz w całym filmie, to ślub Tolkiena z Edith Bratt. A w zasadzie, jego brak.
Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że sporo miejsca poświęcono na relację młodego Tolkiena z przyszłą żoną. Później napiszę o tym szerzej, ale na razie wystarczy, że przedstawiona jest ona naprawdę obszernie i pięknie.
Tego zabrakło, panie Karukoski...
A ślubu nie ma, co jest bardzo nie na miejscu. John i Edith, pobrali się jeszcze przed wyjazdem młodego porucznika na front. Zdawali sobie sprawę, że Tolkien może zginąć, ale tym bardziej chcieli w ten sposób być razem. Co, przynajmniej ja, uważam za coś bardzo pięknego.
Tymczasem, w filmie młodzi schodzą się ponownie, praktycznie, gdy Tolkien wchodzi już na statek, który ma płynąć do Francji. Oczywiście, żadnego ślubu rzecz jasna, wcześniej nie było.
Ale, na tym nie koniec. Potem mamy bowiem sceny, jak państwo Tolkien przechadzają się po lesie, razem z dziećmi.
Sceny ładne, ale pojawienie się tych dzieci, nadal nie było poprzedzone ślubem. Oczywiście, fani wiedzą, że Tolkien był żonaty, ale jakby ktoś czerpał wiedzę z tego filmu, to wcale nie byłoby to dla niego takie oczywiste.
Wkurza mnie to, bo relacji Tolkiena i panny Bratt, naprawdę poświęcono sporo czasu. I aż się prosi o ślub, tym bardziej, że on się naprawdę odbył. A od siebie dodam, że udzielenie Sakramentu Małżeństwa w rycie trydenckim, naprawdę można było przedstawić dość widowiskowo.
Ten aspekt to chyba najgorsze zakłamanie obrazu tego wybitnego pisarza. Jednak, to niestety nie koniec.
Tolkien bowiem, aż tak nie cierpiał z powodu swojego udziału w I wojnie światowej. Na froncie, przebywał stosunkowo krótko, bo dość szybko zachorował i większość czasu wojennego, spędził w szpitalach.
Rzecz jasna, to nawet parę dni (a on jednak był tam znacznie dłużej) na wojnie, może się poważnie odbić na zdrowiu psychicznym i fizycznym. Jednak, w przypadku Tolkiena tak nie było.
Oczywiście, był przygnębiony z powodu utraty przyjaciół. Tym niemniej, po wojnie bardzo intensywnie tworzył i prężnie działał jako nauczyciel akademicki.
W filmie natomiast, mamy człowieka, który jest rozbity, nie potrafi pisać. Nie przychodzi, gdy żona go woła (chociaż, według tego filmu chyba niekoniecznie żona), bo nie ma siły wstać z krzesła i tak dalej.
Te obrazy i samo przedstawienie zachowania Tolkiena na wojnie, zdają się kreować go, na kogoś w rodzaju pacyfisty. Tymczasem, to też nie była prawda.
Pisarz doskonale pojmował, czym jest powinność wobec ojczyzny, czy też pojęcie wojny sprawiedliwej. Był zdruzgotany, gdy wybuchła II wojna światowa, co zrozumiałe, ale rozumiał konieczność walki z nazizmem, który budził w nim obrzydzenie.
Inne przekłamanie, chociaż znacznie mniejsze, tyczy się tego, jak Tolkien zachowywał się podczas studiów. Znacznie mniej balował, niż jest pokazane w filmie, bo zwyczajnie, nie mógł sobie na to pozwolić. Był biednym, młodym chłopakiem i musiał mieć wysokie oceny, aby otrzymywać stypendium. Jednak, na to już znacznie łatwiej przymknąć oko, choć momentami razi.

Dobrze, skoro już wylałem takie wiadro pomyj na ten film, wypada napisać, co mi się podobało.
Cóż, poza pewnymi wyjątkami, przede wszystkim, ten film jest bardzo ładny od strony wizualnej i dźwiękowej.
Są pewne potknięcia, ale zasadniczo prawidłowo oddano klimat epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej. Tę niezwykłą dla nas elegancję, wyrażaną nie tylko w stroju, ale przede wszystkim zachowaniu.
Naprawdę klimatycznie ukazano piękno przyrody, tej nieskażonej przemysłem, które Tolkien bardzo cenił. Zwłaszcza robią wrażenie sceny w lesie, gdy Edith tańczy dla młodego Tolkiena. W tych scenach pani Lily Collins, jest naprawdę czarująca. Nawiasem mówiąc, tak naprawdę było i właśnie widząc tańczącą ukochaną, w głowie Tolkiena, zaczęła się rodzić historia Beren i Luthien.

Edith Mary Bratt, czy może Luthien Tinuviel?

 W ogóle, sama gra aktorska pana Nicolasa Houlta i pani Lily Collins, jest świetna. Ich relacja (poza tym mankamentem, o którym wspomniałem), jest naprawdę wiarygodnie przedstawiona. Od pojedynczych spojrzeń przy obiedzie, przez "przypadkowe" spotkania i tak dalej. Osobno także wypadają dobrze i zazwyczaj, miło się na to patrzyło.
Przy tym, tutaj warto zaznaczyć, że tę miłość przedstawiono w taki dość delikatny sposób. Gdy oboje są młodzi, jeszcze zanim Tolkien idzie na studia, de facto nawet nie dochodzi do romansu. Mamy schadzki, ale nic więcej, jedynie czasem okazjonalne zetknięcie dłoni.
Później też nie znajdziemy jakichś scen łóżkowych, czy tym podobnych atrakcji. Tutaj panu Karukoskiemu, trzeba zdecydowanie policzyć na plus, że postawił na to niedzisiejsze przedstawienie tego uczucia. W ten sposób, film mimo wszystko, nie traci klimatu.
Relacja Tolkiena z przyjaciółmi z czasów młodości, mimo mankamentów, ma też swoje jasne strony. Da się niejednokrotnie poczuć tego ducha koleżeństwa.

Jednak, zdecydowaną wisienką na torcie, było przedstawienie fascynacji Tolkiena językami. Widać, jak jeszcze w szkole, doskonale radzi sobie z wymową staroangielskiego, czym imponuje początkowo niechętnemu pedagogowi. Tworzy zaczątki języków, o czym nawet wspomina Edith.
Wreszcie, bardzo ładnie pokazano relację między Tolkienem, a jego mentorem, profesorem Josephem Wrightem. Ich rozmowy, gdy nieco sceptyczny profesor, jest jednak wyraźnie pod wrażeniem rozentuzjazmowanego studenta, który bez problemu pojmuje, jak starszy człowiek widzi język i jego rolę, są być może najlepszym elementem tego filmu.
Piękny Oksford jesienią, schyłek epoki edwardiańskiej i porywająca rozmowa... Czemu ten film nie mógł być taki w całości?

Tolkien. Biografia
 
Tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz
  Wydawnictwo: W.A.B.
Cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o moje wrażenia. Jakbym miał krótko opisać ten film?
Był na pewno miły - nie licząc kilku momentów, oglądało się po prostu przyjemnie. Jednak, nie do końca prawdziwy i sporo mu brakuje, by powiedzieć coś więcej, niż "miły", czy "fajny".
Ocena: 5/10. Ani nie polecam, ani polecam.

PS. Żeby nie było, że tylko narzekam, polecam bardzo biografię Tolkiena, pióra
pana Humphreya Carpentera. Dobrze napisana i treściwa, a już z pewnością bardziej wiarygodna, niż omawiane tu dzieło.

Poza tym, wiem, że od premiery minęło już nieco czasu, ale niestety ten tekst nie zadowalał mnie wcześniej, także nie wrzucałem.
Gdyby ktoś jednak zastanawiał się, czy w ogóle warto ten film obejrzeć, to być może trafi na to. Dlatego (jak również dlatego, że szkoda mi nieco włożonego w tę recenzję czasu), wrzucam, z nadzieję, że komuś się przyda.

Anar kaluva tielyanna

21 komentarzy:

  1. Hm, sama filmu nie widziałam. Ogólnie jestem tym typem widza, który w kinie ceni efekciarskie wrażenia wizualne, a w biografiach o to trudno. Poza tym życie prywatne autorów niewiele mnie interesuje.:P Ale i tak się wypowiem ;)

    Ogólnie byłam dotąd przekonana, że film jednak obejmuje znacznie większy wycinek życia Tolkiena, włącznie z czasami, kiedy już ze swojego Śródziemia był znany. Ale z Twojej notki wynika, ze licentia poetica i chęć zaprezentowania czegoś atrakcyjnego wizualnie trochę poniosły ekipę.

    Z jednej strony mamy pewną dezynwolturę w przedstawianiu realiów historycznych i kulturowych (stosunek do księdza-wychowawcy; na ten sam syndrom cierpi zresztą netfliksowa "Ania, nie Anna". Mam wrażenie, że to jest ten moment, w którym przybliżanie dawnej epoki współczesnemu widzowi idzie za daleko). Z drugiej mamy wyraźne podkreślanie faktu, ze pisanie o Śródziemiu było dla Tolkiena jakimś sposobem radzenia sobie z traumą powojenną, od czego on sam zawsze bardzo energicznie się odcinał (to jest moim zdaniem trochę nie fair. Gdyby Tolkien nigdy nie poruszał tego tematu, możnaby sobie spekulować, ale w obliczu jasnego stanowiska pisarza to trochę krzywe).

    Co do braku ślubu, to też nie bardzo rozumiem. Przecież taka widowiskowa ceremonia (bo śluby zwykle są widowiskowe, nawet te stosunkowo skromne) to świetna rzecz do pokazania w filmie, a takie zawarcie małżeństwa przed wyjazdem na front to w ogóle świetna okazja żeby pograć widzom na emocjach. Tylko o te dzieci bym się nie martwiła, większość konsumentów kultury zdaje sobie sprawę, że kiedyś to najpierw ślub, potem dzieci (a jak nie ma ślubu, to obowiązkowo musi być drama).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życie prywatne autorów z reguły też mało mnie interesuje, ale Tolkien stanowi pewien wyjątek :P. Natomiast efekciarstwo doceniam, chociaż nie lubię, jak się je usilnie wsadza, gdzie tylko można.
      Przykładowo, nie wiem, czy oglądałaś fanowski film "Born of Hope", o rodzicach Aragorna. Jest dobry sam w sobie, a biorąc pod uwagę, że budżet to chyba było 50 000 funtów, czy coś koło tego, to już w ogóle. I wypadł lepiej, niż "Hobbit", gdzie mieli pieniędzy więcej i ich poniosło z tymi efektami. Ale to tak na marginesie.

      Film, aby być całkiem akuratny tytuł, powinien się raczej nazywać "Young Tolkien", czy coś koło tego. Dociera najdalej do tego momentu, gdy pisarz zapisał pierwsze zdanie z "Hobbita". Skupienie się na tym okresie życia, wcale głupie nie było, ale doskonale odczytałaś notkę - zdecydowanie twórców poniosło.

      Tego serialu nie znałem, ale całkiem możliwe, że jest jak mówisz.
      Pełna zgoda też, jeśli chodzi o intencje Tolkiena. Nieraz podkreślał, że wojna nie miała wielkiego wpływu na jego twórczość. Jakiejś wielkiej traumy też nie przeżywał, tak jak pisałem, a tu pokazują na coś zupełnie innego. Problemy z pisaniem po Wielkiej Wojnie miał A. Milne, ale nie Tolkien, jak tu ukazano ;).

      Też tego nie rozumiem, zwłaszcza, że jak pisałem, liturgia w tradycyjnym rycie rzymskim, jest bardziej widowiskowa, niż ta posoborowa i wydaje mi się, że sporo widzów, chętnie by taki ślub zobaczyło ;).
      Zdaję sobie sprawę, że większość widzów raczej wie, że mało prawdopodobne, żeby te dzieci pojawiły się przed ślubem. Tym niemniej, jego brak, jest zdecydowanie nie w porządku.

      Ogólnie mam wrażenie, że twórcom przeszkadzało, że Tolkien był katolikiem, stąd takie, a nie inne przedstawienie wątku z księdzem Morganem, czy brak ślubu, nie mówiąc o jakimś innym pokazaniu jego religijności. Ale może się mylę i jakieś inne czynniki zdecydowały. Niezrozumienie tego, jak myślą ludzie religijni, obawa przed tym, jak szeroka publiczność przyjęłaby takie wątki i tak dalej.

      Usuń
  2. Widzę, że ogólnie gusta mamy bardzo podobne, bo niemal wszystkie posty na głównej widzę do książek z mojego zakresu, które znam lub chcę poznać. Sanderson czy Erikson. No i też jestem fanem Tolkiena. :) Całkiem niedawno czytałem wspomnianą przez Ciebie biografię Carpentera, która jest bardzo dobra, i oczywiście film muszę ogarnąć. Chociaż nie wiem czy koniecznie w kinie. Ale jak na - nie bardzo się znam na pisaniu o filmie - całkiem Ci ta wypowiedź wyszła treściwa. :D Nie przeczytałem całej, bo nie chcę sobie zepsuć przed filmem, ale ogólnie wydaje mi się, że znalazłem kolejną osobę do pogadania trafioną w gust. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Eriksona muszę powrócić :P. Filmu, zapewne już w kinie nie ma, ale zapewne, jak poszukasz, to nie będzie problemu z obejrzeniem.
      Starałem się za bardzo nie zdradzać wszystkiego z fabuły, ale obawę rozumiem ;). Jak obejrzysz, to bardzo chętnie porównam wrażenia.
      Też mi się wydaje, że się dogadamy ;).

      Usuń
    2. A czytałeś Malazańską? To chyba najogromniejsza rzecz jaką ogarnąłem. Drugi taki monument to Biblia i Archiwum Sandersona. Monument to chyba najtrafniejsze określenie, a w Malazańskiej się to tyczy wszystkiego. Tego sf jeszcze nie czytałem.
      Spoko, jak obejrzę, a nie zapomnę, to tu wrócę. Sam przez chwilę miałem 'ambitne' plany recenzowania filmów będących adaptacjami, ale byłoby tego zbyt wiele i mi się odechciało, więc wyszło mi tylko z paroma.

      Usuń
    3. Właśnie nie. Albo inaczej, przebrnąłem jakoś przez "Ogrody Księżyca", ale główne wrażenia to chaos i miotanie bohaterów tam i z powrotem, nie wiadomo co i jak. W skrócie - pomysły znakomite, wykonanie okropne.
      Jednak słyszałem, że później jest z tym lepiej, poza tym, czasem lubię zrobić drugie podejście także do "Malazańskiej..." planuje podejść jeszcze raz. Nie wiem, czy MKP nie jest porównywalna z "Kołem Czasu" Jordana, wówczas mogę się pochwalić, że też coś tak dużego ogarnąłem :P.
      Możesz wrzucić wpis do siebie, jak Ci się będzie chciało, to wtedy sam się przypomnę :P. Ja sam nigdy nie miałem ambicji do oceniania filmów. Tu zrobiłem pewien wyjątek, bo tematyka mi bliska :D.

      Usuń
    4. Ooo, nie zniechęcaj się tymi "Ogrodami", bo wiele stracisz. Jakbyś przeczytał opinie ludzi, którzy przeczytali całość, to o tomie 1 przeczytałbyś to samo, co napisałeś. Ja zresztą też nasłuchałem się wiele dobrego, a tom 1 wbił mnie w fotel i nie wiedziałem, co mam sądzić, bo czułem się jakby mnie ktoś z ciepłego domowego fotela nagle wrzucił w sam środek dzikiej puszczy. Mnóststwo wszystkiego, nie wiadomo co, gdzie jak, kto dobry, kto zły i przede wszystkim - O CO TU, CHOLERA< W OGÓLE CHODZI? Ale chwilę potem sięgnąłem po tom 2 i 3, które są rewelacyjne i nie sposób nie podziwiać kunsztu autora. Prawdą jest, żę przy MKP sam autor się trochę pogubił, bo naprawdę wiele tutaj wszystkiego i żeby to przegadać to trzeba by przesiedzieć przy piwie czy kawie mnóstwo godzin. Ale uwierz mi, przejście przez tego kolosa to jest zajebiście ciekawa i emocjonująca przygoda, pod warunkiem, że lubisz militarne fantasy i mnóstwo wszystkiego. To może nieco przypominać anime, ale w europejskim stylu. Jeden gość napierdziela dwóch innych bez większych problemów, a za jakiś czas dopada go inny, który go roznosi z palcem w nosie. Ale to nie fantasy niższej klasy, tylko naprawdę porządna rzecz. Proponuję jeszcze raz zacząć i nie skończyć wcześniej niż po 2-3 tomie. Jeśli do tego momentu Cię nie chwyci to możesz odpuścić, bo inaczej stracisz mnóstwo czasu.
      Nie znam "Koła czasu", ale czytając opinie bardziej mi to przypomina młodzieżowe fantasy, albo takie w stylu Sandersona (którego skądinąd uwielbiam), ale Erikson to zupełnie inna bajka. ;)
      Wątpie, że mi się będzie chciało, ale zobaczymy. Ja nie tworzę właśnie dlatego dodatkowych recek filmów, bo mi się nie chce i też nie bardzo wiem, co mam pisać, bo film to jednak nie książka, to inna forma przekazu i inne środki, nie sama treść, ale też muzyka, ujęcia, technologia itp. Nie chce mi się o tym pisać za bardzo. :P

      Usuń
    5. Właśnie już czytałem, że później się robi lepiej, dlatego jak najbardziej zamierzam się z MKP przeprosić. Tylko mnie utwiwrdzileś w tym zamiarze. Nie wiem, kiedy dokładnie, ale na pewno się przeproszę :D.
      "Koło czasu" to nie YA. Tzn. Główni bohaterowie są młodzi, sam bym wolał, by byli starsi (moja ulubiona bohaterka tam ma jakieś 25 lat), ale to wszystko. To raczej high fantasy w stylu tolkienowskim. Osobiście cykl pana Jordana uwielbiam i stawiam zaraz za Tolkienem.
      Ja też tego nie robię z wymienionych powodów i jeszcze innych ;). Ale czasem wyjątek można zrobić. Tak, czy inaczej, chętnie opinię poznam.

      Usuń
    6. Tam są chwilowe momenty przegadane, co w sumie nie powinno dziwić, bo przy takim monumentaliźmie nie sposób prowadzić ciągle akcje, jest to niemożliwe. Ale ogólnie to jest kolos, że szok. Byłem mega zadowolony jak to całe ogarnąłem, a podobno Sanderson chce podobnie 10 tomów stworzyć. I to może być jeszcze większe, bo już te pierwsze tomy ABŚ przerosły pierwsze tomy MKP. Tam jest tyle świetnych postaci i akcji, że serio można by gadać i gadać. Mój kumpel, który mnie do tego namówił, podobno przeczytał całość na kiblu...Musiałby tam pół życia spędzić. :D Jak ma LC to ja tam do każego tomu kilka słów też napisałem, gdybyś chciał.
      Nie twierdzę, że YA, bo to już typowo dla dzieci. Młodzieżowe w stylu Sandersona mi chodziło z tym Jordanem, albo Tolkienem czy Williamsem. Takie bardziej dojrzałe i ostrzejsze fantasy to masz u Eriksona czy Abercombiego, i u Martina i Cooka pewnie też, ale nie potwierdzę, bo nie czytałem.
      A nad samym Jordanem będę myślał, bo widziałem, że zabrał się Zysk za wznowienie i to całkiem ładnie wygląda. Ale jak mają to wydawać raz na pół roku czy nawet rok to podziękuję, bo nie chce mi się tyle czekać na kolejne tomy. Nie jestem na tyle cierpliwy, zwłaszcza że to wznowienie, a nie nowość.
      A czytałeś takie steampunkowe i cyberpunkowe fantasy? Zajebisty jest styl Mieville'a - jego Dworzec Perdido to jedna z najoryginalniejszych książek fantastyki, jakie czytałem.

      Usuń
    7. Jasne, że trudno oczekiwać, że przy tego rodzaju, monumentalnym cyklu, wszystko będzie trzymało jednakowy poziom ;). Jeśli jednak, jak mówisz, summa summarum wypada jako całość dobrze, na pewno dam drugą szansę i temu. Na LC na pewno zajrzę :P.
      Dojrzałe u Martina et consortes? Pozwolę sobie nie zgodzić. To, że w klasycznej, high fantasy od Tolkiena, Williamsa, czy właśnie Jordana masz jasny podział na dobro i zło i tak dalej, to nie znaczy, że to dla młodzieży jest. Wręcz przeciwnie, młodzież w życiu nie wychwyci wszystkich niuansów, zwłaszcza u Tolkiena. Osobiście uważam, że "prawdziwe" fantasy to właśnie tolkienowskie (oczywiście, w niczym nie ujmując Eriksonowi, Abercombiemu i tak dalej).
      Mi się starsze wydanie Jordana bardziej podobało i takie też posiadam :D. Ale cieszy, że Zysk w ogóle wznawia. Ja tak, czy inaczej gorąco namawiam.
      Trochę tak, ale szczerze przyznam, że nie za dużo. Cyberpunk to nie moja bajka, steampunk zresztą też, chociaż mniej. Do Meville'a chcę się jednak zabrać, bo słyszałem, że warto.
      Co do steampunku jeszcze, to u siebie opisałem dwie książki z tego gatunku, które mi nawet podeszły. Jak jesteś ciekaw, to zapraszam:
      https://naksiazkowymszlaku.blogspot.com/2018/09/mark-hodder-przedstawia-burtona-i.html
      https://naksiazkowymszlaku.blogspot.com/2018/11/andrius-tapinas-wilcza-godzina.html

      Usuń
    8. Nie zawiedziesz się, czytaj, a potem czekam na wrażenia. :)
      Źle chyba rozumiesz z tym młodzieżowym fantasy, dla mnie młodzieżowe a YA to trochę różnica. Dla mnie też 'prawidzwe' fantasy to takie tolkienowskie. Ale to ogólnie temat rzeka, o fantasy można by gadać i gadać. :) A z Martinem to się domyślam, bo nie czytałem nic.
      Ja mam tyle fantasy zaległe, że na Jordana mogę poczekać, ale nie omieszkam kiedyś sprawdzić.
      Ja też nie za dużo, ale lubię sobie sprawdzać coś nowego i miałem jakąś tam styczność z cyber i steam, chociaż wol,e jednak bardziej klasyczne high. Hoddera zamierzam przeczytać, bo mam na uwadze od jakiegoś czasu, Wilcza godzina mnie nie przekonuje i nie sięgnę na pewno.

      Usuń
    9. Nie czytałeś nic Martina? Absolutnie? To szkoda, bo warto. Nie mówię tylko o słynnej "Pieśni...", ale jego innych książkach. Mało o nich słychać, a też dobra literatura.
      Czy ja wiem... Młodzieżowy jest dla mnie "Harry Potter". Czy to YA? Nie jestem pewien. Wiem, że na pewno jest to dla młodzieży typowo, w przeciwieństwie do na przykład Williamsa (co nie przeszkadza temu, by i dorośli dobrze się przy tym bawili).
      Cyber raczej nie trawię. Ale może to kwestia tego, że nie znalazłem czegoś, co by mi leżało. Co do steampunku to szykuje się na dalsze części Hoddera, bo bawet mu wychodziło coś strawnego. Oraz, rzecz jasna, "Zadrę" Piskorskiego.

      Usuń
    10. Nie, bo ja nie lubię czytać nieukończonych cyklów. Są wyjątki, ale generalnie staram się trzymać tej zasady, bo jak sięgnę po coś, co mnie wciągnie, to potem chcę to przeczytać w krótkim czasie. A tutaj nie wiadomo, kiedy będzie ostatni tom, i czy w ogóle tego się ten świat i fani doczekają. Irytuje mnie to okropnie, bo bardzo bym ten serial zobaczył, który jest wyraźnie w moim klimacie razem z książkami, którymi ludzie się jarają. No ale tak mam i koniec.
      Pierwsze dwa tomy "HP to wyraźnie YA, potem bardziej młodzieżowo-dorosłe. I gdyby było tak, że cały cykl były utrzymany w tym stylu, co tomy 1-2, to na pewno bym tego nie ukończył, bo są dość przeciętne.

      Usuń
    11. Zasada dość słuszna, chociaż ja się nie powstrzymałem. Ale jak mówię, poczytaj coś spoza świata "Pieśni...", bo warto. Na przykład "Ostatni rejs Fevre Dream" - to jedna z najlepszych opowieści o wampirach, jakie zdarzyło mi się przeczytać.
      A to prawda, wczesne tomy HP dość przeciętne ;). Aczkolwiek nadal opieram się nazywaniem dzieł Williamsa, Kaya, czy Tolkiena fantasy dla młodzieży :D.

      Usuń
    12. Nawet o tym rejsie kiedyś myślałem, powiem CI, bo jednego czasu dość dużo czytałem horrorów i akurat ta książka się wtedy pojawiła. Pomyślę, ale jakoś mi się wydaje, że już Martina czytałem jakieś opowiadanie, tylko nie potrafię sobie przypomnieć co i gdzie.
      Nie no młodzieżowo-dorosłe. ;) A Williamsa co czytałeś?

      Usuń
    13. Nie wiem, czy to stricte horror, chociaż w sumie... Nie no, kwalifikuje się. W każdym razie warto, wydaje mi się, że i doświadczony czytelnik powinien docenić. Ja się aktualnie przymierzam, by sięgnąć po jakieś inne jego książki.
      Williama czytałem "Pamięć, Smutek i Cierń". Ale jeszcze bez tego ostatniego tomu, dodanego po latach. Bardzo dobre, jeden z najlepszych cykli fantasy, z jakimi się zetknąłem.

      Usuń
    14. Ten ostatni tom po latach, to możesz spokojnie sobie odłożyć na potem, bo jego znajomość wcześniej przyda się bardziej dopiero jak wyjdzie kolejna tetralogia (albo trylogia?) z tego świata. Z pierwszymi 4oma książka

      Usuń
  3. Mnie od Martina interesuje przede wszystkim "Gra" i będę na nią czekał.
    Podobał mi się ten cykl, chociaż mocno zerżnięty z Tolkiena, ale ten cykl to nic w porównaniu z jego "Innym światem", który jest dla mnie najbardziej nietuzinkowym i oryginalnym cyklem, jaki czytałem. REWELACJA! Aż mnie dziw bierze i nerwy, że tego do dzisiaj po tylu latach Rebis nie wznowił. Jak będziesz miał okazję kupić taniej albo wypożyczyć to bierz się za "Inny świat" nawet i szybciej niż za Malazańską, serio. Zachwycisz się na amen. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to nam obu życzę, byśmy się doczekali :D. Już od 2011 czekam i czekam :P.
      "Inny świat" mam, ale bez tomu pierwszego. Skoro tak polecasz, tym chętniej wezmę się uzupełnienie i lekturę :P.
      Natomiast nie mam nic przeciwko zrzynaniu od Tolkiena, o ile ktoś to robi z polotem i dostatecznie dużo dodaje od siebie. Williamsowi wyszło :P.

      Usuń
    2. OBy!
      No jednego czasu najtrudniej było pierwszy tom w dobrym stanie i trzeci ogólnie dostać. Ale warto mieć wszystko pod ręką jak się już zacznie. Pierwsze 200 stron ciężkie i nudnawe, ale jak się potem rozkręci to łykasz cykl za jednym zamachem. To taki swoisty przypadek misz-maszu gatunkowego w oparciu o science fiction. Czego tam nie ma! Ale sam się przekonasz. ;) W owym czasie, kiedy po to sięgnąłem zachęcony wpisem jednego ziomka z forum na Gotham Cafe, właśnie razem dość sporo na ten temat pisaliśmy o tutaj:
      http://www.gothamcafe.pl/literatura-pozostale/tad-williams/
      Możesz sobie ten pierwszy post od Randalla przeczytać. W moim przypadku to on mnie stosownie zachęcił. :)
      Ja też nie, dlatego i mi ten cykl Williamsa bardzo się podobał, bo nie wychwyciłem tego za sporo. Ktoś gdzieś nawet wypisał wszystkie nawiązania do Władcy Pierścieni w tym cyklu, co mnie zaskoczyło. Ale mam obawy co do kontynuacji, że jednak już tak dobra nie będzie. Moim zdaniem Williams niepotrzebnie wraca, powinien pisać kolejny.

      Usuń
    3. Cóż, niejeden dobry cykl niestety ma niezbyt interesujące początki :P. Czasem trwają nawet cały tom (jak MKP :P). Misz masz gatunkowy to spore ryzyko, ale wierzę, że pan Williams sobie poradził. Lepiej pewnie, niż John Ringo :P.
      Dzięki za linka, poczytam sobie.
      Ja też lekkie mam, ale Paweł z seczytam pisał, że warto. Nie ukrywam, że jego opinię cenię, także sprawdzę i tę kontynuację.
      Mnóstwo nawiązań do Tolkiena (stawiam, że więcej, niż u Williamsa) ma też "Fionavarski Gobelin" G.G. Kaya. A to jeden z moich ulubionych cykli, chociaż dzisiaj się już tak, niestety, rzadko pisze.

      Usuń