czwartek, 16 maja 2019

Ed McDonald, Czarnoskrzydły - Księga I, Znak kruka

Rzadko mam taki problem z oceną danej książki. W tym wypadku jest iście
paskudny - z jednej strony jestem pod pewnym wrażeniem, z drugiej strony, czuję pewien niesmak. Zatem po kolei.
Na książkę pana Edwarda McDonalda trafiłem w dużej mierze dzięki Pawłowi z Seczytam. Co prawda, migała mi ona już gdzieś wcześniej, ale raczej bym jej nie zgarnął, gdyby nie zachęty od Pawła.
Nawiasem mówiąc, wiem, że autor zarówno przedstawia się jak i podpisuje na okładce jako "Ed", ale strasznie nie lubię stosowania takich skrótów w oficjalnym obiegu. Jakoś mi ten "Ed" nie chce przejść przez klawiaturę :P. Strzelam, że autor nie chce być kojarzony ze Zmierzchem.

Zatem, przejdźmy do tego, o czym w zasadzie książka jest, bym mógł porządnie wyjaśnić, co mi w niej nie odpowiada.

Akcja toczy się w świecie, którego znaczna część została zniszczona przez kataklizm. Osiemdziesiąt lat wcześniej, przed obecnymi wydarzeniami, w wyniku wojny, potężny mag, o oryginalnym imieniu Wronia Stopa, zniszczył znaczny obszar ziemi.
Efekt uderzenia jego Serca Pustki, można chyba spokojnie porównać do "podkręconej" bomby atomowej. Powstała straszliwa pustynia, pełna ruin i przemienionych w potwory dawnych stworzeń. Nawet niebo tam wyje i to dosłownie, a gdy się je odwiedzi, dosłownie czuć, że magia odcisnęła piętno na ciele.
Powstanie tego pustkowia, trafnie nazwanego Nieszczęściem, było tylko jednym z etapów wyniszczającej wojny, pomiędzy Dortmarkiem, a Imperium Dhojarańskim. Tym ostatnim, rządzą straszliwe, tajemnicze i nieśmiertelne istoty, zwane Królami Głębi, które zmieniają ludzi w posłuszne sobie stwory, zwane "robolami" (jestem niezwykle ciekaw, co tłumacz miał w głowie, tworząc tę nazwę).
Dortmark by dawno padł, gdyby nie fakt, że wspierają go tajemniczy, potężni i nieśmiertelni magowie, zwani Bezimiennymi. W ich gronie znajduje się także wspomniany Wronia Stopa.
Teraz przed natarciem Królów Głębi, chroni Dortmark w zasadzie tylko potężna instalacja zwana Maszynerią Nalla (kolejnego Bezimiennego).
Granica z Nieszczęściem ciągle płonie, nawet jeśli sami Królowie nie nacierają bezpośrednio.
Dlatego, jest też zajęcie dla takiego człowieka, jak główny bohater. Kapitan Ryhalt Galharrow jest bowiem tytułowym Czarnoskrzydłym - najemnikiem, który wykonuje rozkazy Wroniej Stopy.
Właśnie ściga zbiegów, którzy byli na tyle szaleni, by zbiec wgłąb Nieszczęścia. Udaje mu się ich dorwać, ale wówczas kontaktuje się z nim jego nieśmiertelny pryncypał. Wronia Stopa, nakazuje mu podążenie do Dwunastej Stacji i uratowanie pewnej damy.
Kapitan oczywiście rozkazu słucha. Konsekwencje wpychają go w znacznie większe kłopoty, niż mu się wydaje. W bagno polityki i sam środek wojny. Poza tym, rozdrapuje pewne rany z jego przeszłości, o której miał nadzieję zapomnieć.

Tak, to wszystko mniej więcej wygląda. Zatem, co tak bardzo mi się nie podobało?
Przede wszystkim język. Mam wrażenie, że pan McDonald chciał napisać dark fantasy. I tak się do tego przyłożył, że ten zamiar rzuca się w oczy z każdej strony. Jest to niejednokrotnie tak przesadzone, że niesmak mieszał się u mnie z poczuciem absurdu.
Przede wszystkim, drażnią mnie bezustanne wulgaryzmy. Żeby nie było, nie mam żadnego problemu z tym, że autor fantasy używa ich w swojej twórczości. Na przykład jakaś tam kurwa w twórczości pana Sapkowskiego niejednokrotnie podkreśla coś. Ludzie klną i nie ma w tym nic dziwnego, zwłaszcza, jak są zdenerwowani. Ja też pod tym względem czysty nie jestem.
Jednak, Geralt wyrażał się jak twardy zabijaka. Natomiast język bohaterów Czarnoskrzydłego przywodzi na myśl gentlemanów spod budki z piwem.
 Parę przykładów:

Inżynier trafnie ocenił, jak najlepiej potraktować młodego hrabiego. Kawał sprytnego skurwiela. Kurewsko sprytnego.

Nie wyczuwałem w nim żadnego pragnienia zemsty, zupełnie jakby był całkowicie obojętny. Jakby gówno go obchodziło, co mu zrobiłem.

Czas na gniew. Czas na zemstę. Ci zdradzieccy dranie zaraz zrozumieją, dlaczego nawet mając wsparcie książąt, Uroczych, Królów czy samych duchów nienawiści, nie należy wkurwiać Ryhalta Galharrowa.

- Co tu się kurwa, dzieje? - rzuciła Nenn - Kapitanie, to mi się nie podoba. Czy mogę ukatrupić tę kurwę?
- Nie zgadzam się, szeregowy (...) Ocknij się, kupo gówna.

 Trzeci przykład nie jest aż tak najeżony kurwami, gównem, pierdoleniem et cetera, ale za to ilustruje inną zabawną cechę tego języka. Mianowicie, wpadanie w taki lekko podniosły ton. Ja rozumiem, że coś takiego może się zdarzać, ale tutaj zdarza się w zupełnie niepasujących momentach. Poza tym, zdaje mi się, że odrobinę za często.
Nieraz już widać jak na dłoni, że autor się zagalopował. Przykładowo, pewna arystokratka, która nigdy nie używa żadnych przekleństw, czy brzydkich wyrażeń, w pewnym momencie mówi o "gównie", zamiast, na przykład "odchodach". W jej ustach to było tak bardzo na miejscu (zwłaszcza biorąc pod uwagę stan w jakim się znajdowała), że absurd aż bije po oczach. Ale przecież mamy tu okrutny i mroczny świat, prawdziwe dark fantasy, więc musiało być "gówno".
Aha, no i warto tu podkreślić, że każdą parę przykładów tego rynsztokowego języka zgarnąłem z tej samej strony.
Właśnie, jeśli chodzi o przesadzanie... Pan McDonald niejednokrotnie podkreśla także innymi słowami, jak to mroczny jest jego świat. Opisuje jak to podle wyglądają budynki w biednej dzielnicy, prostytutki mają obwisłe piersi i rozstępy. Jak to ludzie chleją na umór, w tym sam główny bohater. I tak dalej i tak dalej. Ba, w tej powieści pewien więzień, robił notatki na ścianach swojej celi, odchodami zmieszanymi z moczem.
Jednocześnie jednak, momentami wpada, jak już wspomniałem, w taki nieco patetyczny ton. Kontrast jest absurdalnie zabawny. Naprawdę, w przypadku jakiejś bardziej klasycznej fantasy, nawet bym nie zwrócił uwagi na te "epickie" fragmenty. Ale podkreślanie tego "mroku" sprawia, że zauważam.

Kolejna niezmiernie irytująca rzecz, to sam świat. Wydaje mi się, że swoim wstępem, ułatwiłem nieco lekturę potencjalnym czytelnikom, ponieważ przedstawienie tych realiów, idzie panu McDonaldowi dosyć opornie. Na początku tak bardzo poczułem się w tym świecie obco, że rzuciłem na trochę lekturę.
Nie chciałbym też być źle zrozumiany. Uważam, że Brytyjczyk ma naprawdę oryginalne pomysły i całkiem udatnie wykoncypował sobie sobie swoje uniwersum. Jednak zabrakło przede wszystkim dwóch rzeczy.
Po pierwsze, jak już wspomniałem, jakiegoś lepszego wprowadzenia do tego świata. Może to moje wrażenie, ale na samym początku, wszystko to wydało mi się okropnie mętne. Zwłaszcza system magii, skądinąd bardzo ciekawy.
Jeśli chodzi o magię, to ona ilustruje przy okazji drugą wadę tej książki. Mianowicie, wszystko zdaje się być strasznie niedopracowane.
Energię magiczną, czerpie się tutaj ze światła trzech księżyców. Mogą to robić tylko magowie, zwani Przędzarzami. "Tkają" oni światło, przetwarzając je w substancję zwaną fosem. Tenże fos, jest używany w technologii, pełniąc rolę elektryczności. W miastach mamy fosowe komunikatory, neony i świetlówki. Biorąc pod uwagę, że reszta techniki jest na poziomie jakoś XVI-XVII wieku (lontowa broń palna - rusznice, działa itd.), to pomysł naprawdę robi wrażenie.
Magowie mogą też czerpać energię magiczną bezpośrednio ze światła księżyców albo fosu i używać jej do walki.
Dodatkowo, do manipulowania fosem, niejednokrotnie wymagane są skomplikowane obliczenia matematyczne. Ten aspekt naprawdę mnie zaciekawił.
Problem w tym, że nie jest wytłumaczone, jak to ma w zasadzie działać. Wizja naprawdę oryginalna, przyznaję. Ale i tutaj i w wielu innych aspektach świata, widać, że autor zwyczajnie nie przemyślał pewnych spraw, tylko wrzucił jak leci.
To są największe bolączki Czarnoskrzydłego, ale mam też kilka mniej krytycznych uwag.

Przede wszystkim, główny bohater budzi we mnie mieszane uczucia. Po pierwsze, muszę pochwalić pana McDonalda, że nie postąpił standardowo i kapitan Galharrow nie jest młodzieniaszkiem.
To już człowiek koło czterdziestki, doświadczony, mający do czynienia z nieszczęściem od lat dwudziestu. Nie wiem, jak was, ale mnie strasznie bawią ci młodzi, nastoletni bohaterowie, którzy wrzuceni w wir burzliwych wydarzeń, doskonale sobie radzą. Ba, poprawiają ludzi niejednokrotnie od nich starszych i mądrzejszych.
Nie jest to coś, co jakoś strasznie mnie drażni. Rozumiem, czemu autorzy tak robią. Jednak, zwyczajnie bardzo doceniam jak ktoś uczyni swojego bohatera starszym.
Jest to dość twardy żołnierz, generalnie paskudny typ, chociaż ma swoje zasady. Podkreśla się niejednokrotnie, ile ma obrzydliwych blizn, jak chleje i żyje w brudzie.
Jednocześnie jednak, ma za sobą burzliwą przeszłość arystokraty. Pewne wydarzenia pozbawiły go nazwiska, ale czasem wspomina dawną przeszłość.
I ten twardy typ, zmienia się prawie nie do poznania, w chwilach, gdy spotyka swoją dawną, pierwszą narzeczoną. Jest znowu zakochanym chłopcem.
Nieco mi to zgrzytało, bo kontrast był zbyt duży. Może gdyby kapitan zachował w sobie więcej z dawnego siebie, byłoby lepiej.
W każdym razie, po lekkiej antypatii z samego początku, naprawdę go polubiłem. Pan Kapitan naprawdę nie miał w życiu lekko, a mimo to, jakoś się trzymał. Ta miłość do dawnej narzeczonej, miała jednak w sobie coś urzekającego.
Inni bohaterowie, również nie są źli. Nie lubiłem wszystkich, ale na pewno nie są z papieru. I to się im chwali.
Szczególnie przypadł mi do gustu marszałek Venser. To taki typowy stary wiarus, który mimo wielkich zaszczytów, nie przestał być przede wszystkim żołnierzem. Poza tym, niezwykle odpowiedzialnym i dzielnym człowiekiem. Przy tym, udało się autorowi tak go przedstawić, że ta postać, mimo wszystko, pasuje do tego ponurego uniwersum. Mi osobiście, nieraz przywodził na myśl marszałka Piłsudskiego.
Teraz kolejna pochwała dla autora. Otóż, w tej historii pojawia się i homoseksualista. Jak niektórzy już pewnie wiedzą, nie przepadam za takimi wątkami. Jednak, ten człowiek nie powiela przynajmniej tych wszystkich stereotypów o homoseksualistach. I, co ważniejsze, nie jest to cecha, która go definiuje. Potrafiłbym powiedzieć o nim znacznie więcej, niż tylko, cytując jego samego "lubi fiuty".
Mam mieszane uczucia, co do zakończenia. Jednocześnie, bardzo doceniam, jak pan McDonald przedstawił Bezimiennych, czy Królów Głębi. Tutaj faktycznie widać, że są to istoty, które istnieją już setki lat i z konieczności myślą inaczej. Ni po prostu ludzkie umysły w ciałach potężnych stworów.
Poza tym, kilka rozwiązań naprawdę mnie zaskoczyło. Przyznam, że nie spodziewałem się, że do tego to wszystko doprowadzi. Po drodze zresztą też kilka obrotów zdarzeń nieźle mnie zaskoczyło.
Jednak, mam wrażenie, że Brytyjczyk chciał za bardzo, za przeproszeniem, dojebać kapitanowi Galharrowowi. Tak mi się zdaje, że specjalnie coś zmienił, żeby Czarnoskrzydłemu nie było za dobrze i zrobić kontynuację. A spokojnie dałoby się bez tego, bo są pewne wątki, które mogłyby spokojnie być rozwinięte.

Podsumowując: całkiem niezłe dark fantasy. Mimo wszystko, czytało się bez nadmiernych zgrzytów. 
Biorąc pod uwagę, że to debiut pana McDonalda, w sumie można uznać, że poradził sobie całkiem dobrze. Nie jestem przekonany, czy gdyby to była książka już uznanego pisarza, to sięgnąłbym po kontynuację. Jednak mniej byłbym skłonny do wybaczania, gdybym miał do czynienia z wyrobionym piórem.
Jednak, jestem ciekaw tego świata i jak się rozwinie warsztat tego debiutanta. Dlatego, na pewno sięgnę po kontynuację i zdam tutaj relację. Mam nadzieję, że będzie nieco lepiej.
Ostatecznie oceniam tę książkę, jako całkiem niezłą. Nawet dobrą, biorąc pod uwagę ciekawe pomysły. Daję więc 7/10, w nadziei, że drugą część ocenię wyżej.

4 komentarze:

  1. He, a ja spodziewałem się, że to będzie wielka kupa, więc byłem zaskoczony raczej na plus. Dobre czytadło z fajnie wymyślonym światem.

    Wulgaryzmy mi nie zgrzytały, natomiast zgrzytały/rozśmieszały nazwy, które miały być egzotyczne dla czytelnika anglosaskiego - wzorowane na językach słowiańskich. I tak się zastanawiam czy jakiś kolega z Polski lub Rosji nie podpowiadał i nie zrobił sobie jaj z autora. Bo nazwać imperium zła Wielka Dojara (przepraszam: Dojarha :D )...

    Druga część to dalej to samo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A faktycznie, pewnie kolega-Słowianin nieźle się bawił :P. Chociaż mój faworyt z tego grona to miasto Lennisgrad :D. To już wygląda na świadomy żart autora (a przynajmniej mam nadzieję).
      Velengrad, któremu grozi armia roboli też w sumie brzmiał zabawnie.

      Usuń
  2. Ja sobie odpuściłam. I każda kolejna recenzja, jaką czytam, utwierdza mnie w przekonaniu, że zrobiłam słusznie.

    Tak jakoś miałam przeczucie, że to jest ten typ dark fantasy, który bycie dark próbuje osiągnąć przez nagromadzenie wulgaryzmów i opisów smrodu, brudu i ubóstwa. Zawsze wtedy mam wizję takiego pisarza, jako dzieciaka, który właśnie odkrył brzydkie słowa, więc używa ich namiętnie i wszędzie, gdzie się da.

    A poza tym zwyczajnie nie lubię tak napisanych książek :P Jak mnie weźmie ochota na dark fantasy, to sobvie Agnieszkę Hałas poczytam, akurat w czerwcu ma nowa wychodzić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się swoją drogą muszę wziąć za ten "Teatr węży" w końcu :P.
      Co do tych przekleństw, to nieraz nawet były na miejscu. Ale panie McDonald, z umiarem proszę, z umiarem :P. Porównanie z tym dzieckiem to miejscami chyba całkiem zasadne.

      Usuń