Strony

sobota, 3 listopada 2018

Dziesiąta planeta, czyli o odlocie niejakiego Johannesa von Buttlara






Przyznam, że bardzo długo, bo cały miesiąc zbierałem się do tego wpisu. Dlatego też, zaniedbałem inne, które pojawią się w
najbliższych dniach. Jednak, zetknąłem się z czymś tak głupim, że potrzebowałem czasu, by zebrać się i to podsumować.
O co chodzi? Mianowicie, w pewnej księgarni, której nazwy z litości nie podam (aczkolwiek, niestety jakiś wielki wyjątek to nie jest), trafiłem na taki oto obrazek.

Tak, dobrze widać. W dziale "Popularnonaukowe" są, pod półką z dziełami dobrych fizyków, czy astronomów, wykwity takich "tytanów intelektu", jak Graham Hancock, czy Zecharia Sitchin. Niezorientowanych, informuje, że mowa o naśladowcach słynnego Ericha von Daenikena, tropiciela starożytnych kosmitów na Ziemi.
O tych bredniach pisano już niejednokrotnie (polecam na przykład Z powrotem na Ziemię, zbiór tekstów pod redakcją polskiego fizyka Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, gdzie polscy uczeni masakrują "rewelacje" Daenikena, możliwe, że za kilka dni wrzucę recenzję, bo
z jakiś względów mało to popularne), więc można by zapytać, dlaczego się powtarzam. Otóż, przykuła moją uwagę książka Dziesiąta Planeta, niejakiego Johannesa von Buttlara (później sprawdziłem, że wcześniej wydana jako Planeta Adama). Nie miałem pojęcia, któż to taki, toteż sięgnąłem po to dzieło. Opis z tyłu okładki to standardowy bełkot o zagadkowej wiedzy starożytnych i wzmianki o kosmicznych wyjaśnieniach.

Jednak, jest tam element, która tę książkę wyróżnia, mamy tam odwołanie do koncepcji Faetona, hipotetycznej planety, z której rozpadu miałby powstać pas planetoid. Szury rzadko są tak precyzyjne (może z wyjątkiem Sitchina, który bredzi z kolei o planecie Nibiru). Naprawdę jednak zaciekawia zamieszczony z tyłu opis osoby autora. Zacytujmy (pisownia oryginalna):
JOHANNES VON BUTTLAR - jeden z najpoczytniejszych współczesnych kontrowersyjnych badaczy i popularyzatorów nauki, autor swiatowych bestsellerów, tłumaczonych na 30 języków i wydanych w ponad 23 milionach egzemplarzy (UFO z Roswell), psycholog, filozof, astronom, fizyk i matematyk, członek Royal Astronomical Society.
W tym momencie, delikatnie rzecz ujmując, zdziwiłem się. Takie szerokie kwalifikacje, członek Royal Astronomical Society, a firmuje bzdury tego rodzaju? Kolejny uczony, któremu na starość odbiło, czy może zrobił dyplomy w jakimś niemieckim odpowiedniku Koziej Wólki? Tym niemniej, postanowiłem sprawdzić, czym nas uraczy ten "popularyzator nauki" i kupiłem tę książkę. Zaznaczam, że nie we wspomnianej księgarni, nie chcąc zachęcać do sprzedaży szarlatana.

Książkę przeczytałem i szczerze mówiąc, bolało. Poziom obecnych tam bzdur, jest porażający. Aby sprostować wszystkie przekłamania, napisać, czemu przytaczane odkrycia to fałszerstwo, trzeba by napisać wręcz osobną książkę. Albo długi cykl artykułów na bloga. Mało kto by to przeczytał. Dlatego, tak długiego artykułu nie będzie.
Postanowiłem też, podzielić tę notkę na dwie części. Tutaj opiszę, pokrótce, o czym książka jest i pokażę, na jak bardzo słabych podstawach jest oparta. Tyle powinno wystarczyć, by pokazać, dlaczego NIE warto traktować jej poważnie. Natomiast, w części drugiej zademonstruje kilka przykładów, tych najgorszych przekłamań i błędów poznawczych.

Zacznijmy od tego, kim naprawdę jest wspomniany Johannes von Buttlar i jakie są jego kwalifikacje, do zajmowania się czymś bardziej skomplikowanym, niż machanie łopatą.
Jeszcze przed lekturą tej książki, poszukałem takowych informacji. Na google scholar, występuje, ale tylko jako autor jakichś szurskich publikacji, niczego poważnego (nie mylić z jakimś innym Buttlarem, geologiem). Już to rzuca pewien cień na wiarygodność typa, ale drążyłem dalej. Okazało się, że poza niemieckim internetem, prawie nic o nim nie ma. Natomiast tam, doczekał się nawet artykułu w Wikipedii na swój temat.
Wiadomo, jak z artykułami na Wikipedii bywa, ale ten wygląda na dość dobrze udokumentowany i myślę, że można mu zawierzyć.
Język Goethe'go znam słabo, toteż poprosiłem koleżankę o pomoc w tłumaczeniu (dzięki Marta ;)). Oto, co udało nam się dowiedzieć, na temat wykształcenia tego pana:
Buttlar często sprawia wrażenie bycia naukowcem (a dokładniej: "astrofizykiem"): w publicznych wystąpieniach, w artykułach prasowych, w wystąpieniach talk show, w reklamach książkowych oraz na targach związanych z UFO i ezoteryką. Szczegóły jego kariery akademickiej można znaleźć w jego książkach: stwierdzono, że studiował psychologię i filozofię w Australii, a następnie uczestniczył w wyprawach geologicznych. Był członkiem specjalnej jednostki wojskowej. W Anglii studiował astronomię, fizykę i matematykę. W 1969 roku został powołany na członka Royal Astronomical Society. Zanim został awansowany na na kierownika Departamentu Środkowoeuropejskiego, na Institute for Scientific Information gromadził dane z całego świata w temacie nauk przyrodniczych.
Na początku lat 90. Buttlar w swoich książkach Adams Planet i Buttlar's Report nazwał się „doktorem nauk przyrodniczych”. Niedługo potem tytuł ten zniknął sprzed jego nazwiska i z jego książek. Znaleziono wyjaśnienie tego fenomenu po tym, jak dziennikarze czasopisma "Der Spiegel” (Lustro, przyp.tłum.) natknęli się na rejestr klientów handlarza tytułami (naukowymi) Hansa Herberta Haina. Była tam zarejestrowana wpłata Buttlara z 7.11.1990r. (9490 marek za fałszywy tytuł doktorski Uniwersytetu w Pradze). Proces sądowy przeciwko Buttlarowi został wytoczony w 1992 roku, w jego wyniku, stracił prawo do „tytułu doktora" w Niemczech.
Jego obowiązkiem jako członka Royal Astronomical Society było przede wszystkim uregulowanie rocznej opłaty członkowskiej w wysokości około 100 marek. Z powodu nieuregulowanych płatności stracił on swoje członkostwo w 1989 r. i od tego czasu nie był już uprawniony do bycia członkiem towarzystwa. Pracował w Instytucie Informacji Naukowej (ISI), prywatnej firmie z siedzibą w Filadelfii, jego zadaniem było opracowanie publikowanego przez firmę tzw. Science Citation Index (przegląd najważniejszych w ciągu roku artykułów naukowych).
Na początku 1998 r. Buttlar relatywizował swoje kwalifikacje w wywiadzie udzielonym w Zeitmagazin: w 1961 r. Studiował na University of Queensland, ale nie mógł ukończyć studiów z powodu (zagrażającego życiu) ukąszenia kleszcza. University of Queensland nie znalazł żadnych dowodów w swoich zapisach na rejestrację Buttlara na studia, ale jest to zgodne z oświadczeniem Buttlara, że zrezygnował na początku pierwszego semestru. Po powrocie do Europy przebywał w Wielkiej Brytanii w Ealing Technical College, a następnie jako wolny słuchacz na University of Leeds. Jednak nie miał czasu, aby skończyć studia i uzyskać stopień naukowy. Nie wiadomo, w jaki sposób Ealing Technical College przyczyniło się do wykształcenia akademickiego Buttlara jako "astrofizyka", ponieważ oferowało tylko kursy z przedmiotów użytkowych, takich jak projektowanie mody, marketing i rachunkowość, ale nie z fizyki, matematyki czy astronomii.
Jak widzimy, żaden z niego astrofizyk, fizyk, czy matematyk, ale zwykły cwaniaczek, którego przyłapano na fałszowaniu tytułu naukowego. Trzeba, by się zastanowić, czy szanowne wydawnictwo Amber, nie popełnia aby przestępstwa, przypisując mu nadal kwalifikacje, których nie posiada.

Tutaj mała dygresja. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko, by w jakimś temacie, wypowiadał się człowiek, który nie ma w nim formalnego wykształcenia. Wystarczy wspomnieć Jonathana Weinera, autora Dzioba Zięby. Jego książka jest jedną z najlepszych, jeśli chodzi o popularyzację teorii ewolucji. A jest dziennikarzem, nie biologiem. Znam zresztą przypadek studenta stomatologii, który ma istotny wkład w astronomię, szukając tranzytów planet pozasłonecznych. Indywiduum Buttlar, jedzie jednak na tym, że przedstawia siebie jako astrofizyka, czy profesjonalnego badacza, próbując legitymizować głoszone przez siebie bzdury. Dlatego tak bardzo się czepiam.

Pozostało odnieść się do samej treści tego wytworu radosnej twórczości bredniopisarza. Otóż, całe założenie Dziesiątej Planety, opiera się na hipotezie Faetona.
Już wyjaśniam, o co chodzi. Otóż, już w XVIII wieku, astronomowie Titius i Bode (oddzielnie), odkryli, że odległości planet od Słońca, da się opisać prostym, matematycznym prawem:
$$a = 0,4+0,3*2^n$$
Gdzie:
a - odległość danej planety od Słońca w jednostkach astronomicznych
n - współczynnik przypisany danej planecie, w zależności od odległości od Słońca, zaczynając od Merkurego:∞, 0, 1, 2, 3,...
W poniższej tabeli, mamy planety w odległości, wynikającej z reguły Titiusa-Bodego w porównaniu z rzeczywistymi:
Planeta n Odległość obliczona z reguły Titiusa-Bodego Odległość rzeczywista
Merkury 0,4 0,39
Wenus 0 0,7 0,72
Ziemia 1 1,0 1,0
Mars 2 1,6 1,52
- 3 2,8 -
Jowisz 4 5,2 5,4
Saturn 5 10,0 9,54
Uran 6 19,6 19,2
Neptun 7 38,8 30,1
Jak widać, przewidywania dość dobrze zgadzają się z rzeczywistymi odległościami. Jednak, występują wyjątki. Po pierwsze, Neptun znajduje się dużo bliżej, niż wynikałoby z reguły Titiusa-Bodego. Do roku 2006, myślano, że w jego miejscu powinien być Pluton, ale utracił on status planety. Nie wiadomo do końca, jaka jest przyczyna tej prawidłowości, ale możliwe, że wynika z rezonansu orbitalnego. Siły grawitacji, nie pozwalałaby po prostu na uformowanie się planet w innych miejscach, niż te, które znamy. Całkiem prawdopodobne, że podobne zależności występują w innych układach planetarnych.
Uważny czytelnik, w tym momencie zauważyłby, że w jeszcze jednym miejscu, prawo Titiusa-Bodego, nie zgadza się z rzeczywistością. Mianowicie, przewiduje istnienie planety, na orbicie między Marsem, a Jowiszem, natomiast, żadnej takiej planety, nie ma. Już pod koniec XVIII stulecia, gdy uczeni znali już wspomnianą regułę Titiusa-Bodego, rozpoczęli poszukiwania tej brakującej planety.
W 1801 roku, Giuseppe Piazzi, odkrył Ceres, niewielkie ciało niebieskie, które znajdowało się dokładnie na poszukiwanej orbicie. Pełen sukces! Problem w tym, że bardzo szybko zorientowano się, że nie jest ona jedyna. Tych małych ciał niebieskich, okazało się być znacznie więcej, cały ten obszar, nazwano pasem planetoid.
Oczywiście, zaczęły się dociekania, dlaczego na tej orbicie nie ma planety, ale cała rzesza mniejszych ciał. Jako jedno z wyjaśnień, wysunięto hipotezę, że kiedyś w tym miejscu, istniała planeta, która jednak uległa katastrofie, zostawiając po sobie szczątki, które znamy jako pas planetoid. W 1950 roku, radziecki astronom, Siergiej Orłow, nadał jej nawet nazwę: "Faeton".
W tym miejscu właśnie, wkracza nasz niezastąpiony bredniopisarz, von Buttlar. Zacytujmy fragment jego wypocin z samego początku:
Do dziś wielu astronomów i astrofizyków, jest przekonanych, że ten pas skalnych okruchów to szczątki dawnej planety. Owa hipotetyczna planeta, otrzymała nawet nazwę: Faeton, na cześć syna boga Słońca, Heliosa. Faeton (...), nie zdołał opanować rumaków i zbliżył się zanadto do Ziemi, powodując liczne pożary i katastrofy.. Rozgniewany Zeus, strącił go do Erydanu, rzeki, którą dusze zmarłych płyną do królestwa podziemi.
Czyżby ten mit symbolizował rzeczywiste wydarzenia, katastrofę, w której ucierpiała także Ziemia? Czy w przypadku zagadkowych pierścieni wokół Saturna i Jowisza, dużych skupisk kraterów m.in. na Marsie i na naszym Księżycu, dziwnie ukształtowanych księżyców Marsa, Fobosa i Dejmosa (...), tak, jak w przypadku pasa planetoid, chodzi o ślady i relikty planety, która z nieznanych powodów się rozpadła?
Następnie mamy rozważania o tym, że dowodzi tego jakiś sumeryjski cylinder... Zostawmy na razie tę kwestię, choć złośliwy komentarz, aż ciśnie się na usta. Pomińmy zagadnienie, jak niby geneza pierścieni Saturna i Jowisza, miałaby być związana z rozpadem hipotetycznego Faetona. Zostawmy kwestię, jak bardzo rozsądne jest wyciąganie takich wniosków na podstawie starożytnych mitów. Widać już wyraźnie, że taka jest główna teza tej książki. Faeton istniał, uległ jakiejś bliżej nieokreślonej katastrofie. Na nim mieszkała jakaś rozwinięta cywilizacja, która odpowiada za rozwój cywilizacji na Ziemi, możliwe, że w ogóle ów Faeton jest kolebką ludzkości. Autor opowiada się za tą hipotezą, spróbujmy zatem odpowiedzieć, co na temat istnienia Faetona, ma do powiedzenia nauka.

W tej kwestii sprawa wygląda dość prosto. Otóż, nie "do dziś wielu astronomów i astrofizyków" jest przekonanych o tym, że pas planetoid, jest szczątkami hipotetycznego Faetona. Prawie nikt poważny, dzisiaj już tej hipotezy nie popiera, z kilku powodów.
Zacznijmy od tego, że jeśli istotnie, pas planetoid pochodziłby z rozpadu planety, powinien mieć jednolity skład, wszystkie wchodzące w jego skład ciała, powinny mieć wyraźnie wspólne pochodzenie. Tak jednak, nie jest. Pas planetoid, jest podzielony na różne zgrupowania każde o nieco innym składzie chemicznym.
Druga sprawa, że wspólna masa wszystkich obiektów z tego pasa, jest mniejsza, niż Księżyca. Nieco za mało na szczątki planety, a eksplozja, na tyle silna, by wyrzucić większość szczątków poza Układ Słoneczny, pozostawiłaby inne ślady, które bylibyśmy w stanie wykryć.
Wobec tego, dlaczego nie ma tej "piątej planety"? Dzisiaj, powszechnie się przyjmuje (tzw. hipoteza mgławicowa), że podczas powstawania Układu Słonecznego, siła grawitacji Jowisza, była zbyt wielka, by w jakaś planeta dała radę się uformować między nim i Jowiszem.
Rozwijając, wokół młodego Słońca, uformowanego z jakiejś mgławicy, utworzył się dysk akrecyjny, z materii, która nie weszła w skład nowej gwiazdy. Z tego dysku, w wyniku sił elektromagnetycznych i zderzeń drobin materii, zaczęły się formować planetozymale - zaczątki planet. Pomiędzy dzisiejszym Marsem i Jowiszem, także zostały uformowane, ale nigdy nie doszło do połączenia w jakieś większe ciało. Stąd pas planetoid, nie planeta, oczywiście w dużym skrócie.

Dodatkowo, zwróćmy uwagę na jedną kwestię, o której nasz szur nie wspomina. Mianowicie, nie każda planeta nadaje się do zamieszkania, nie na każdej może powstać życie. Już na początku XX wieku, uświadomiono sobie, że aby na planecie pojawiło się życie, musi leżeć w takiej odległości od swojej gwiazdy, aby istniała tam woda w stanie ciekłym. Później zauważono jeszcze, że powinna istnieć atmosfera i pole magnetyczne, zdolne do ochrony powierzchni ciała niebieskiego, przed promieniowaniem pochodzącym z kosmosu. Ten obszar, nazywany jest ekosferą lub strefą Złotowłosej - nie jest tam ani za gorąco, ani za zimno.
Jeżeli zatem, to z owego hipotetycznego Faetona, mieliby pochodzić ci, którzy przybyli niegdyś nie Ziemię, oświecając Sumerów, to chyba na ich macierzystym świecie, powinny panować warunki zdatne do życia? Tutaj, można poczytać, jak się oblicza zasięg ekosfery. Na nasze potrzeby, wystarczy poniższy obrazek:
Jak widać, Mars "ślizga się" na granicy strefy Złotowłosej. Wiadomo, że kiedyś jak najbardziej istniała tam ciekła woda, ale w wyniku utraty pola magnetycznego, stracił większość atmosfery, stąd dzisiaj nie mamy tam oceanów i rzek. Jednak, mityczny Faeton, znajduje się już poza tą granicą. Niedouczeni fascynaci starożytnych kosmitów, jak widać mają problem z tą wiedzą.

W tym tekście, już pokazałem, na jak kruchych podstawach, jest oparta cała ta książka. W zasadzie, można byłoby na tym poprzestać, bo obalenie głównej tezy, obala też cały wywód.
Na tym jednak nie koniec, mamy tam brednie na temat teorii ewolucji, na poziomie liceum, odwoływanie się do szarlatanów w rodzaju Ruperta Sheldrake'a i wiele innych... Dużo by wymienić, dlatego będzie część druga, dla zainteresowanych. Uważam, że powinna, bo te same błędy popełnia też Sitchin i Daeniken, znając Buttlara, znamy też ich. Ale to nie teraz, teraz to chyba pójdę się napić i chwilowo zapomnieć o tych wypocinach niedouczonego szura.

EDIT:
Wszystkim zainteresowanym początkami Układu Słonecznego, polecam lekturę tego artykułu.

2 komentarze:

  1. Mnie od lat niezmiennie fascynuje popularność tych bzdur o starożytnych kosmitach. Kiedyś próbowałam czytać Daenikena w poszukiwaniu lolcontentu i zrozumienia dla zjawiska i poległam po 30 stronach (a to był czas, kiedy miałam ogromne parcie na kończenie wszystkiego, co zaczynałam czytać i naprawdę mało co było porzucane). Próbowałam oglądać "Starożytnych kosmitów" licząc na jakieś fajne teorie spiskowe (lubię fajne teorie spiskowe), ale to było tak nudne, ze dosłownie zasnęłam. Cały czas w różnych konfiguracjach powtarzali teorię, ze kosmici coś tam zbudowali (nie pamiętam, czego dokładnie dotyczył odcinek) i w kółko przerzucali dwa bełkotliwe argumenty... To jest tak nudne w porównaniu z prawdziwą nauką, że nie rozumiem kompletnie, co ludzie w tym widzą.

    Przy czym boli mnie, że Amber wydaje takie bzdury. Nie dlatego, że szturcha mnie to w etykę czy poczucie moralności, bo nie szturcha (może dlatego, że nie jestem w stanie pojąć, jak ktokolwiek może te bzdety brać poważnie), ale dlatego, że oprócz tego szitu czasem zdarza im się wydać naprawdę wartościową popularnonaukową pozycję (jak "Misterium życia zwierząt" ostatnio. Za kilka dni wychodzi nowa książka autora i już się jaram). I mimowolnie ląduje w tej samej przegródce, co ksiązki o kryptydach czy założycielskich kosmitach...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Również jest to dla mnie zagadka. Zawsze mnie odrzucały tego rodzaju wymysły, nie miałem facynacji Danikenem, jak niektórzy. Kiedyś oglądałem jakiś program, gdzie "eksperci" szukali UFO w USA, jakieś kręgi po grzybach w trawie, uznawali za ślady po UFO, bo im powiedzieli mieszkańcy, że mieli spotkania.
      Mnie zawsze fascynuje tak wielka ignorancja tych ludzi. Cywilizacja, zdolna przebywać odległości międzygwiezdne, a potrzebuje stosu potrzaskanych kamieni?
      Przy czym akurat ta pozycja jest pod tym względem, o tyle ciekawa, że autor twierdzi, słusznie, że bardziej prawdopodobne jest przybycie rozwiniętej cywilizację na Ziemię z "bliskiego" Faetona, a nie odległych gwiazd (tylko, co z tego, skoro kilka rozdziałów później, na serio bierze bzdury o Roswell i bredzi coś o obcych z Zeta Reticuli, którzy nas teraz odwiedzają i ostrzegają, byśmy nie powtórzyli losu Faetona). Odlot.

      Też mnie to boli. Bo gdyby specjalizowali się w wydawaniu takich bzdetów, bym zwyczajnie ich nie kupował, ale mają nieraz dobrą literaturę popularnonaukową i fantastykę, toteż ciężej. Bellonę już bojkotuję, ale Amberu nie da się na razie :P

      Usuń